Szwajcaria w Hollywood (i nie tylko)

Szwajcaria ma niezłe plenery, tego nie da się zaprzeczyć. Ma też tajemnice, złoto i nimb ekskluzywności, który sprawia, że jest świetnym tematem i scenerią filmów. Zastanawialiście się, w jakich hitach „grała” Szwajcaria?

  1. Zdecydowany numer jeden to seria filmów z Jamesem Bondem. Co tu dużo gadać, spektakularne triki kaskaderskie wymagają spektakularnych krajobrazów, a tych Szwajcaria ma w bród. Jakie „szwajcarskie” sceny przeszły do historii kina?

Jeden z najbardziej widowiskowych numerów to skok z tamy w pierwszej scenie „Goldeneye” z 1995 roku. Rosyjską tamę grała tutaj niezwykle fotogeniczna 220-metrowa tama na rzece Verzasca we włoskojęzycznym Ticino. Co ciekawe, wielbiciele Jamesa Bonda i mocnych wrażeń mogą powtórzyć skok agenta na bungee za jedyne… 255 franków…

Kolejny Bond, którego sceny alpejskich pościgów były kręcone w Szwajcarii to „Szpieg, który mnie kochał” z Rogerem Moorem z 1977 roku. Tym razem Bond popisywał się swoimi umiejętnościami narciarskimi uciekając przed rosyjskimi agentami w okolicy St. Moritz.

Czytaj dalej …

3 przepiękne filmy w języku szwajcarskim

Dzisiaj moja ulubiona grupa blogerek językowych i kulturowych bierze udział w comiesięcznej akcji „W 80 blogów dookoła świata”. Temat na lipiec: „5 filmów kraju X, które warto obejrzeć”, gdzie X to kraj opisywany przez blogera. Na początku podeszłam do tematu dość entuzjastycznie – szwajcarska kinematografia – łał – tego jeszcze nie było – na pewno poznam jakieś alternatywne, artystyczne realizacje i wykopię takie dzieła, że wszystkim opadną koparki.

Temat wrzuciłam na swojego facebooka z prośbą do wszystkich znajomych Szwajcarów o podrzucenie czegoś na moje wideło. Znajomi na to: „Heidi!” (Kła?), „- Schweizermacher z 1975! – A fajne to chociaż? – Eeeeee… reprezentatywne:/” (to ja zrezygnuję…), „Soldat Läppli” (patrzę, a to na podstawie przygód Wojaka Szwejka!). Entuzjazm opadał tak gwałtownie, jak poziom piwa w moim kuflu (żeby nie było, wpis powstał wieczorem!). I nie była to wina przecieku naczynia.

Nieważne zresztą. Przez długi czas zastanawiam się nad rezygnacją z uczestnictwa w akcji w tym miesiącu, ale w końcu wzięłam się w garść. W końcu mogę nie pisać o szwajcarskiej kinematografii, która najwyraźniej jest mniej więcej na poziomie polskiej (w końcu w czymś jesteśmy tak „dobrzy” jak Helweci!), ale mogę napisać o filmach w języku szwajcarskim. Czytaj dalej …

W weekend ma padać, więc koc, herbata, pies i Adèle

Nigdy jeszcze nie produkowałam żadnych wpisów filmowych, ale po wczorajszej sesji przed telewizorem nie mogę się powstrzymać, żeby podrzucić Wam świetny tytuł do powolnej konsumpcji. Powolnej konsumpcji, ponieważ film „Życie Adeli” trwa (bagatela) 3 godziny. Wiem, wiem, długo, część z Was pewnie się wystraszy, ale uwierzcie, film jest wart każdej swojej sekundy. I podpisuję się pod tym ja, Joanna L., pseudonim Dżo, swoimi wszystkimi dwudziestoma pięcioma rękami, nogami i wszelkimi organami wewnętrznymi. Nawet zdechła wątroba się podpisuje, choć niemrawo.

Co „Życie Adeli” (oryg.: „La vie d’Adèle”, a Anglicy się popisali: „Blue is the Warmest Color”) ma wspólnego ze Szwajcarią? No, w sumie nic, oprócz tego, że film jest francuski, więc można sobie podszkolić język w ciągu tych 3 godzin. Film przedstawia nam historię takiej jednej miłości. Notabene jest to miłość lesbijska, jednak nie klasyfikuje to tego filmu w kategoriach kina queer. Historia jest tak uniwersalna, że mogłaby się właściwie zdarzyć pomiędzy zarówno Adelą i Emmą, jak i Kasią i Tomkiem.

Adelę poznajemy jako zadziorną 15-latkę, która poszukuje swojej tożsamości. Od razu można zauważyć, że dziewczyna jest sto razy bardziej dojrzała niż jej rozbawione towarzystwo ze szkoły. Jej koleżanki żyją chwilą, Adela wydaje się, jakby na coś czekała. Co nie znaczy oczywiście, że dziewczyna sobie odmawia nastoletnich szaleństw – bynajmniej – Adela smakuje wszystkiego co zakazane w tym wieku, jednak jej wyraz twarzy pokazuje, że tak naprawdę nie jest tam obecna. Ten głęboki smutek oczywiście przyciąga do niej jak magnez wszystkich, którzy chcą choć na moment dotknąć jej tajemnicy. Czytaj dalej …

Polski film, który jest kultowy w Szwajcarii, a w Polsce nieznany

Pewnego deszczowego wieczoru, gdy nie było co robić, a Steve uparcie nie chciał się oderwać od pracy, zabrałam się za analizę półek z filmami na DVD. Większość wylądowało w piwnicy jeszcze przed moją wprowadzką do Szwajcarii, a ostały się tylko super perełki i klasyki w ocenie mojego chłopaka ładnie podzielone na cztery półki: horrory, fantasy i sci-fi, filmy deskorolkowe i okołomatrixowe. Tak, tak, tak wygląda klasyka kina według Steva. Horrory i fantasy wszystkie już zaliczyłam, na oglądanie gatek opuszczonych do kolan jakoś nie starczało mi sił, także postanowiłam przeanalizować półkę z filmami o alternatywnych światach, snach i iluzjach oraz grach komputerowych. Wśród wszystkich „Matrixów” razem z „Animatrixem”, „Existenz”, „Incepcją”, czy „Donnie Darko” znalazłam jeden tytuł, który zupełnie nic mi nie mówił – „Avalon” Mamuro Oshiiego. Czytaj dalej …