Jakiego języka mam się uczyć, gdy chcę zamieszkać w Szwajcarii? Jestem
zakochana we włoskojęzycznym Ticino i koniecznie chcę się tam przeprowadzić.
Czy to dobry pomysł? – takie pytania często
lądują w mojej skrzynce odbiorczej.
Szwajcaria, ale gdzie? Gdzie jest najlepiej? Gdzie jest najlepsza jakość życia,
najtańsze mieszkania, najmniejsze bezrobocie? No cóż, najpierw doprecyzuj – wybierz
dwa z powyższych i zapomnij o pozostałym. A w niektórych przypadkach nawet
wybierz jedno z nich i zapomnij o reszcie…
Części niemiecko-, francusko- i włoskojęzyczna Szwajcarii bardzo różnią się
od siebie. To stwierdzenie jest niczym kot Schroedingera – to jednocześnie największy
truizm jak i najczęściej pomijana lub zapominana kwestia. Przeciętny Polak,
który mieszka w Polsce i nic go ze Szwajcarią nie łączy myśli, że każdy Szwajcar
mówi po niemiecku – sic! – a niektórzy w bonusie po francusku lub włosku.
Części językowe lub milion dialektów alemańskich, które żyją, a nie są elementem
językowego skansenu nie za bardzo mieszczą nam się w głowie.
Tak w sumie to siedem i pół, ale pół zdania trudno byłoby wymyślić. Siedem
i pół roku temu przyjechałam do Szwajcarii. Czy planowałam związać się z nią
profesjonalnie? Czy planowałam zacząć pisać bloga, wydać o niej kilka książek?
Ani trochę! Myślę, że jeśli ktoś by mi wtedy opowiedział, co mnie czeka w
życiu, wybuchłabym histerycznym śmiechem, a potem… zaczęłabym to robić
szybciej! Zmieniło się coś jeszcze. Całkowicie zmieniła się moja perspektywa.
Tak to już jest, że nasz ogląd na rzeczywistość zależy od naszej pozycji. Gdy mieszkamy w małym, zielonym pokoiku, który znamy go od podszewki, możemy go opisać najdokładniej. Wiemy, że kanapa, na której śpimy jest wygodna, choć trochę nas bolą plecy. Ale to nasza kanapa, wygnieciona przytulnie w kształt naszej sylwetki. Soczysta zieleń na ścianach nas czasem denerwuje, ale w sumie nam się podoba. Właściciel mieszkania nas trochę ciśnie z czynszem i sąsiedzi tupią, ale przywykliśmy. Śpimy jak zabici nawet gdy latają nam nad głowami garnki, a na stole leży kolejna, wyższa faktura za czynsz. To w końcu nasza ostoja, bezpieczna przystań, no i reszta lokatorów ma przecież tak samo! Za jakiś czas jesteśmy zmuszeni opuścić nasz zielony pokoik. Wzywa nas przygoda, rodzina, praca. Przenosimy się do innej części miasta, do innego pokoiku. Jest biały i ascetyczny. Nie lubimy białego. Zamiast naszej ukochanej kanapy stoi jakieś zimne łóżko. Właściciel od początku żąda od nas więcej, ale potem nie podnosi nam czynszu przez wiele długich lat. Kochamy i wspominamy nasz zielony pokoik, przypomina nam o domu, dzieciństwie i daje poczucie bezpieczeństwa, ale… po kilku latach wiemy już, że lepiej się śpi na łóżku niż na kanapie, oczy mniej bolą, gdy otaczamy się chłodnymi kolorami i dobrze się wypoczywa w ciszy. Patrzymy jednak z tęsknotą przez okna do wnętrza naszego zielonego pokoiku na następnych lokatorów. Chcielibyśmy im powiedzieć, że jak go przemalują będzie się tam lepiej mieszkać, że kanapę można wymienić na łóżko, a z tym właścicielem to niesprawiedliwe i bezprawne i że razem z innymi lokatorami powinni się dogadać i mu przeciwstawić. W końcu w kupie siła! Nowi lokatorzy jednak, gdy próbujemy im coś poradzić, mówią: „Wy tam już nie mieszkacie! Nie wiecie, jak tam się mieszka! Odczepcie się od nas i dajcie nam decydować!”
… czyli 10 niezawodnych sposobów na rozpoznanie nowego i turysty
Koniec z mądrymi tekstami. Blabliblu to w końcu nie tylko polityka, praca i kurs franka szwajcarskiego. Korzenie bloga tkwią przecież w absurdalnym humorze emigranckim, tragikomicznych historyjkach nowej na rewirze i jej szwajcarskiego otoczenia. Z czasem nowa zdziadziała i teraz zamiast śmiechujków produkuje eseje o obronności. Świat schodzi na psy!
A propos kursu franka szwajcarskiego – ostatnio szwajcarska Polonia namiętnie wypłaca bilon, który planuje użyć na grillu u Kasi i Zbycha. Jak się nie da rozpalić, bo węgielki mokre, zawsze można podrzucić bloczek stówek. Pamięć okrągłych z zazdrości oczu znajomych ze studiów będzie potem osładzać piąte rano w oborze u szwajcarskiego rolnika przez kolejne sześć miesięcy. God save the grill!
Autorka Blabliblu też by z chęcią użyła takiej podpałki, ale zgubiła lupę. Bez lupy nic się nie da dojrzeć na koncie.
Bez wielkich wstępów: jak poznać świeżutkiego imigranta w Szwajcarii, jeszcze pachnącego polskim złotym, podwawelską oraz krwią i potem przelewanymi w niezliczonych internetowych bojach? Podaję 10 niezawodnych sposobów, choć nie twierdzę, że są jedyne, dlatego liczę na Wasze pomysły w komentarzach.
Chociaż może po prostu duże miasto, a nie metropolia. Słowa „metropolia” zwyczajnie nie da się zestawić z rzeczywistością: łagodnym brzegiem Jeziora Zuryskiego, zielenią, którą się widzi niemal wszędzie, leniwym klimatem małego miasteczka, który odczuwa się nawet w ścisłym centrum. Imponujące drapacze chmur nie dominują panoramy miasta, a wielkomiejska energia z Londynu, czy Nowego Jorku występuje tu w dawkach homeopatycznych. Mimo, że Zurych kojarzy się a bankami i biznesem, jest przyjaznym rodzinom miastem o przystępnych rozmiarach i niezbyt przystępnych cenach.
Miasto stanowi centralny punkt swojego kantonu o tej samej nazwie i to właśnie ten kanton będzie bohaterem tego artykułu z okazji kolejnej odsłony cyklu Dzień Kantonów. Do tej pory w ramach tego cyklu na tapecie Szwajcarskiego Blabliblu wylądowały już:
Jeszcze powinnam dodać „Jestem jaka jestem” i „Wyciskam życie jak 50 kg na klatę” i wtedy mogłabym rozdać wszystkim jednorazowe woreczki. Przynajmniej jeśli na Was też nadmiar banału działa jak nadmiar cukru.
Tymczasem pytania „czy żałujesz wyjazdu na emigrację” i „czy chciałabyś wrócić” nieustannie przewijają się przez moją skrzynkę odbiorczą, a znaczą zawsze „czy JA będę żałowała”. Dlaczego „żałowała”, a nie „żałował”? Bo w zasadzie takie pytanie zadaje jeden typ ludzi: wykształcone kobiety, które w Polsce mają całkiem fajne prace, a i tak chcą emigrować. Motywacje są różne: brak perspektyw, chęć przeżycia przygody, chęć dołączenia do drugiej połówki, strach o dzieci. Mam wrażenie, że takie kobiety widzą we mnie siebie i zadając takie pytanie chcą oszukać Naczelnego Zegarmistrza i porozmawiać z samą sobą za kilka lat. A tymczasem tak się nie da.
Czy żałuję wyjazdu z Polski?
Nie wiem, co by się zdarzyło, gdybym podjęła inną decyzję. Nikt jeszcze nie wynalazł palantiru czy innego magicznego lustra, które dałoby mi wgląd do świata równoległego, w którym właśnie piję kawę w Krakowie, tulę swoje dziecko w Australii, czy serwuję śniadanie dla zielonych trupnic z mojej psującej się wątróbki w Kolorado. Dlatego, żeby nie zwariować od gdybania i pobożnych życzeń, trzeba sobie wmówić, że ta rzeczywistość, w której żyjemy jest najlepszą z możliwych i to z niej trzeba wyciągnąć jak najwięcej! Parafrazując T.S. Eliota, którego słowa ostatnio sobie ciągle powtarzam, trzeba robić swoje jak najlepiej się potrafi, a reszta się ułoży. Na resztę nie mamy wpływu, więc nie ma sobie nią co zaprzątać głowy.
Od razu zaznaczam – szwajcarski paszport nie wzbudza we mnie żadnych cieplejszych uczuć. Mój polski jest śliczny. Do Stanów się nie wybieram i jeszcze nigdy nie czułam się traktowana gorzej ze względu na to, że jestem Polką a nie Szwajcarką. Odwrotnie, jako że mój prywatny Szwajcar wygląda jak terrorysta, zwykle jestem traktowana lepiej. A zresztą taka ze mnie Szwajcarka jak z koziej trąbki dupa.
Nie wnikam jednak w motywacje emigrantów. Kiedyś mój kolega wyliczył, że się to opłaca. Przyznaję jednak, że kolega jest z RPA, dlatego nie przedstawię jego skomplikowanych rachunków, bo polskim emigrantom, członkom UE, nie będą one przydatne do niczego. Ale nawet jego wyliczenia mnie nie przekonały. Cała procedura jest tak droga, długa i bolesna i wymaga dużo samozaparcia, poświęcenia i nakładów finansowych. Oczywiście – świetna sprawa jest taka, że ze szwajcarskim paszportem uzyskuje się prawo głosu i można w pełni brać udział w życiu politycznym Szwajcarii.
Nie dziękuj, panie Nawałka, J.La. zawsze do usług! Wszyscy przecież gramy do jednej bramki. Na następny tydzień zamawiam konieczność przeprowadzenia dogłębnej analizy osobowościowej Belgów lub Walijczyków. Chuj tam, że nie wiem o nich nic, a Szwajcaria ma się do tych krajów jak Loew do zapachu fiołków. Coś się wymyśli. Jak trzeba będzie, to żeby powiązać je tematycznie napiszę o ilości psów bernardynów zamieszkujących Walię albo ulubionych belgijskich piwach Szwajcarów. Chcieć to móc!
Apropos pisania na temat, to pamiętam, że na maturze jeden zdolny kolega aż tak bardzo nie wierzył w swoje umiejętności spłodzenia kilkustronicowego eseju (ja jestem z rocznika ’82 i pisałam jeszcze tę starą maturę), że chciał wykuć na pamięć kilka „pewniaków”, które przy lekkich zmianach będzie można wszędzie wcisnąć.
Czy kiedykolwiek odczułam dyskryminację w Szwajcarii? To pytanie nie raz pada z ust moich znajomych mieszkających w Polsce lub w innych zakątkach świata. Zawsze jednak budzi moje zdziwienie. Wiele się słyszy o demonstracjach antydyskryminacyjnych w Londynie, ogląda się filmiki, gdzie pijani Holendrzy wyzywają Polaków od tych i owych i czyta wypowiedzi wykształconych i inteligentnych Polaków mieszkających na Wyspach, którzy się skarżą na wszechobecne szykany ze względu na narodowość. Co więcej, niedawno czytałam komentarze Polaków, że „Szwajcarzy mówią, że my mieszkamy w norach”.
Nóż się w kieszeni otwiera. Nie wiem, z kim Ci Polacy się zadają, ale jakby mi ktoś powiedział, że mieszkam w norze, to byłaby ostatnia rzecz, jaką byłby w stanie powiedzieć przed zakończoną rehabilitacją po operacji wstawienia nowych jedynek. Jak można sobie pozwolić, żeby ktoś komentował nasze mieszkanie, albo stan majątkowy?…. Czytaj dalej …
Jest jeden fantastyczny aspekt Szwajcarii, o którym chciałabym napisać. Problem jest jednak taki, że brakuje mi słów do nazwania tego po imieniu, ucieka mi sedno sprawy spod klawiatury jak Steve spod prysznica.
Jakiś tydzień temu oglądałam jednak program na RTS1 o tzw. frontalierach – czyli Francuzach codziennie przekraczających granicę w drodze do i z pracy w Szwajcarii. I jeden z nich tak oto odpowiedział na pytanie, dlaczego woli codziennie dojeżdżać po godzinę do pracy: „Oczywiście chodzi o pieniądze. Ale jest coś jeszcze, czego nie można kupić za pieniądze – w Szwajcarii warunki życia i pracy są takie LUDZKIE.” Czytaj dalej …
Jak to jest nie znać prostej odpowiedzi na pytanie: „Kim jesteś?”. Polak mały? Nie, chyba jednak nie. Jak to jest wśród Szwajcarów czuć się Polakiem, a wśród Polaków Szwajcarem? Tak, Panie, Panowie, przedstawiam Wam dzieci trzeciej kultury. Nie, nie dzieci trzeciego świata. Nie dzieci z trzeciej ręki. Jeśli jesteś emigrantem i masz dziecko, które chodzi do lokalnej szkoły/przedszkola, to mowa właśnie o nim. Tak, oczywiście, odpowiesz – przecież moje dziecko jest Polakiem – w domu rozmawiamy po polsku, polska rodzina, polskie tradycje – i na pewno do Polski kiedyś wrócimy. Albo odwrotnie – nie mi to oceniać – moje dziecko jest Szwajcarem, a od Polski się odcinamy. Jakkolwiek byście sobie życzyli, Wasze dzieci nigdy nie będą w pełni Polakami lub w pełni Szwajcarami. Są one dziećmi trzeciej kultury.
Ten termin został uknuty przez amerykańską antropolog Beth Hill Useem w latach 50-tych poprzedniego wieku. Na początku opisywał on dzieci misjonarzy, naukowców, dyplomatów i biznesmenów zawieszone gdzieś pomiędzy kulturą kraju, z którego pochodziły (to ta pierwsza kultura), a kulturą kraju emigracji (to ta druga kultura). Jak się zapewne domyślacie, emigranckie dzieci nie przyjmowały w pełni kultury kraju pochodzenia, ani kultury kraju emigracji, tylko łączyły ich elementy stając się tzw. „dziećmi trzeciej kultury”. Dzisiaj ten termin opisuje wszystkie nasze emigranckie dzieci – a jak mówią statystyki – jest ich sporo na całym świecie. Czytaj dalej …