Ten artykuł nie będzie jak zwykle o moich zwycięstwach i porażkach z językiem francuskim, ani walką Steva z polskim. Ten artykuł będzie o języku angielskim, którego używamy w codziennej komunikacji, a raczej, szczerze mówiąc, o naszej nowomowie na solidnej bazie języka angielskiego, z wieloma elementami francuskiego, polskiego, niemieckiego, szwajcarsko-niemieckiego, a także tymi o niewiadomym pochodzeniu. Dla naszej dwójki angielski jest językiem obcym, a jednak codziennie posługujemy się nim głównie rozmawiając ze sobą. Niestety, mimo że obydwoje mówimy płynnie i bez zastanowienia, nie zawsze mówimy prawidłowo i z sensem. I niestety nie ma nikogo, kto mógłby nas poprawiać, a spędzamy ze sobą tyle czasu, że się rozumiemy bez zbędnego tłumaczenia. I tym samym nasz angielski zamienia się powoli w dziwną nowomowę zrozumiałą w pełni wyłącznie dla dwóch osób na tej planecie. Czytaj dalej …
język francuski
Historia o pralce i życiu kulturalnym miast i wsi
Dzisiejsza historia będzie dotyczyła pralki. Mniej więcej rok temu przeprowadziliśmy się nieco bliżej Lozanny, bo strasznie marudziłam na dojazdy. Oczywiście nie przeprowadziliśmy się do miasta, tylko znowu do wioseczki, bo proszę Państwa, ja jestem ze Szwajcarem z krwi i kości, a każdy szanujący się Szwajcar mieszka na wsi i ma ogród, gdzie pasie krowę. W mieście mieszka zwykle emigracja i patologia, bo nie ma miejsca na krowy, które jak wszyscy wiedzą, łagodzą obyczaje.
No ale żeby to były prawdziwe miasta! To są takie miasta jak u nas miasteczka, takie podpierdółki. Lozanna, niby wielka metropolia koło nas jest tak olbrzymia, że Bielsko-Biała to przy niej Nowy Jork. Zurych – tak, tak pewnie widzicie oczami wyobraźni te marmurowe fasady banków – proszę Państwa Zurych chowa się za krzakiem w porównaniu z moim rodzinnym Lublinem. Berno – ichniejsza stolica, to hmmmm… Radom ma niemal dwa razy więcej mieszkańców. Ale to nie jest wada! Miasta są LUDZKICH rozmiarów, z mojej wioski do centrum Lozanny jest 20 minut komunikacją miejską. W dodatku każda z tych małych mieścin cieszy się życiem kulturalnym godnym Krakowa, czy Wrocławia. Na każdym rogu jest restauracja, pub, czy bar tajski. Hotele, lotniska, świetny transport publiczny, NIKT by nie powiedział, że te miasta są takie małe. (Ejże, tylko nie mówcie Stevowi, że za cokolwiek chwaliłam Szwajcarię!!!)
W związku z tym, że ja i Steve mamy tak różne pojęcie odnośnie wielkości miast, dochodzi między nami do wielu interesujących dyskusji. Na przykład nasza pierwsza rozmowa przez Skypa: Czytaj dalej …

Gdzie się podziały Szwajcarki?
Wiem, wiem, że wszyscy naokoło piszą, jakie te Szwajcarki brzydkie, a Polki takie piękne. Padają często dowcipy o krowach i o najlepszym produkcie eksportowym Polski. Czytaj dalej …
Fatalnie kurwa
Steve zapisał się na polski. Marudząc, narzekając, rwąc sobie z głowy, ale przyjmując do siebie całkowicie logiczny argument, że jakby jakieś dziecko całkowicie niechcący się wykluło, to nie da rady, żeby on nie huhu. Po pierwszej lekcji waruję przed drzwiami z szalonym biciem serca, czegoż on się tam nauczył, czy mu się podobało?
– Dzień dobry! Jak się masz?
I co słyszę?
– Fatalnie, kurwa.
Moje serce przestało bić. Co lepsza, zachowałam się jak każda przeciętna mamusia wobec swojego niepokornego przedszkolaka używającego nagle słowa na k:
– Kto cię tego nauczył?
– Nie wiem.
– Nauczycielka?
– Nie.
– Kolega z klasy?
– Nie wiem. Czytaj dalej …
Francuska języka trudna języka
Nigdy przez te 30 lat życia nie przypuszczałam, że zacznę się kiedyś uczyć francuskiego. Angielski przerabiałam od przedszkola, niemiecki od podstawówki, był jeszcze romans z hiszpańskim (Dos cervezas!) i małe tete-a-tete z rosyjskim (Pażałsta!). Natomiast francuski zawsze mi się kojarzył z czymś, co już dawno przebrzmiało, trudne toto, nie da się przeczytać, żeby ktoś na Ciebie nie spojrzał jak na ignorantkę, a jak już chcesz zapisać czyjąś złotą myśl, to się okazuje, że żeby było poprawnie trzeba dołożyć z pięć samogłosek w dziesięciu różnych miejscach.
Dlatego też nawet, jak wszystkie znaki na niebie i ziemi zaczęły wskazywać na to, że napotkany raz na krakowskim Kazimierzu pięknooki Szwajcar to raczej nie jednonocna przygoda ( a i nie półroczna), trzeba było się powoli powolutku zacząć uczyć. Byłam tym niezwykle podekscytowana, cóż, w końcu język miłości i sztuki. Wyobrażałam sobie, że po pierwszej lekcji jak wychrypię pierwsze zdanie niskim głosem „Je n’ai regretté rien…” to wszyscy padną, włącznie z moim. Jak się okazało, na pierwszej lekcji nie przerabia się słownictwa do wyrażenia tych ważkich uczuć ino „Bonjour” i „Je m’appelle Joanna”, co po mojemu brzmiało: „Bąyyyyyyyyyyyyyyżurrrr”, „Żeyyyyyyyymayyyyyyypeleyyyyyya-nie!yyyyyyyyyyyżemapelyyyyyyyyyżoana”. Czyli zdechły słoń, proszę Państwa, a jak nawet nie zdechły, to zdychający, taki już z lekka podsmrodywujący.
Wracając do opowiadania o moich walkach: Wybrałam kurs dla początkujących, gdzie jak się oczywiście okazało, jedyną początkującą byłam ja. I tak:
– A Pani miała jakiś kontakt z językiem?
– Nie, w ogóle. W sumie to pięć lat i pisałam z niego maturę, ale tak to w ogóle, w ogóle…
(Yyyyyyy…)
– A Pani?
– A nie, nie, jaki francuski, wcale, że-ną-pli-cer-tę-mą-u-wła-la-bla-la-la
(Że-ną-coooo?) Czytaj dalej …