Uprzejmie donoszę, że znajduję się w mieście Amsterdam, gdzie dumam właśnie nad kawą nad naszymi okropnymi zwyczajami językowymi. Naszymi, czyli moimi i mojego chłopaka – Szwajcara. Jakby ktoś jeszcze gdzieś nie doczytał w poprzednich postach, rozmawiamy ze sobą w 95% po angielsku. Te pozostałe 5% to niemiecki, jeśli nie mamy słówka po angielsku i po francusku, polski (czyli ulubione słowa Steva po polsku: dobranocing, kurwa, uczą się, długopis, fatalnie, dobry wieczór, pszam, mała piwo, dwa piwo, duża piwo, dobra piwo, nalej) i dalej francuski w tych krótkich chwilach, kiedy dopadają nas rwące wyrzuty sumienia, że lepiej dla mnie byłoby, jakbyśmy rozmawiali w tym właśnie języku.
Jeśli chodzi o komunikację, to wyrabiamy 100% normy. Natomiast jeśli chodzi o formę naszych wypowiedzi, to naprawdę wstyd! I ja jestem tłumaczką! Pocieszam się, że legendy mówią, że genialni polscy tłumacze mówili naprawdę beznadziejnie, a o ich akcencie się nawet nie wspomina.
Najgorsze nasze przyzwyczajenie jest takie: jeśli ktoś z nas popełni ciekawy błąd, jak małpki zaczynamy go powtarzać, aż siłą nawyku ten błąd wchodzi do naszego codziennego języka. Na przykład jambon (żąbą), czyli po francusku szynka. Otóż nasz kolega tak intensywnie haratał w gałę, że aż skręcił sobie kostkę. Z tą wiadomością pobiegłam do Steva: „Steve, do you know that David hurt his jambon?”( Wiesz, że David uszkodził sobie szynkę?)…
Tak, tak. Jambe (żąb) to noga, jambon (żąbą) szynka. Od tego czasu, jak zapewne się domyślacie, można nas usłyszeć, jak mówimy: Auć, boli mnie szynka. Albo: No ruszaj szynkami, za 5 minut mamy spotkanie!
Ale ostatnio słyszałam też fajny tekst od mojej koleżanki, której mąż mówi po polsku, ale z pewnymi problemami. Przed wyjściem do pracy, usłyszała od niego: „Zaczekaj, tylko muszę się wygrzebać i już idę!”. „Hmmm, wygrzebać?”. „No, tylko znajdę grzebień i się wygrzebię!”.
Steve nie jest lepszy. Już dawno słyszał, jak się gdzieś walnęłam AUĆ! I nie mam pojęcia, jak on to sobie w swoim szwajcarskim ośrodku myślowym wykoncypował, ale w jakiś dziwny sposób połączył auć z uczą się. I tak, jak staniesz mu na stopie, nie zdziw się jak usłyszysz z wyraźną pretensją: „Uczą się!”. Po jakimś czasie nawet mnie zapytał: słuchaj, a dlaczego wy mówicie, jak się uderzycie, że ktoś tam się uczy. Hmmm, wiesz, my tak nie mówimy, to ty tak mówisz. No, ale jak to?
haratać w gałę – tego nie znałam ;>
A co do tworzenia własnego języka – jednojęzyczne pary tez tak mają ;). Ba! jak byłam mała, to nagminnie tworzyłam nowe słówka z moim tatą, taki swój własny język – do czasu aż rodziciel mój chlapnął kiedyś jedno z naszych powiedzonek w trakcie rozmowy biznesowej ;>. Podobno miny zgromadzonych były bezcenne 😉
A co takiego Twój Tata powiedział?
Ech, a żebym to ja pamiętała, to teraz byśmy się razem z tego pośmiały 😉
Ja już od dawna jestem wielką fanką Steve’a, jego języka polskiego, waszych rozmówek, a także wspomnianego kiedyś przez Ciebie schnitzla 😉
No i pointa jak zwykle świetna i przeurocza 🙂
A tak, a ze schnitlzem to zawsze niestety wychodzi w jakimś dostojnym gronie, że go użyjemy. Już nie pierwszy i nie drugi i nie nawet trzeci raz… Najczęściej ludzie jednak mają poczucie humoru i się śmieją, albo patrzą z konsternacją.
płaczę ze śmiechu 🙂 świetny post i świetny blog ogółem!
moi znajomi Szwajcarzy szczególnie ulubili sobie „mówienie po polsku” dodając końcówkę „-ski” do każdego słowa po kolei… do tego przepięknym słowem okazała się „wentylacja” 😉