Zapadał już zmrok. Odkąd zimowe, blade słońce schowało się za górami minęło już dużo czasu. W miękkim świetle zmierzchu szczyty, które niegdyś Heidi znała jak dobrych przyjaciół, zdawały się obce i groźne. Jastrzębi Szpic, a po jego lewej stronie Mysi Nochal, czy może po lewej Stary Krasnolud? Myślała, że zna te zakątki jak własną kieszeń i nigdy…
– Mamo, zgubiliśmy się? – zapytał mały Markus tak podobny do jej Petera.
– Nie, kochanie, oczywiście, że nie! – odpowiedziała wesoło klepiąc go plecach zawiniętych w wielki płaszcz taty.
Zgubili się. Już się nie mogła dalej oszukiwać. Skoro Jastrzębi Szpic był po jej lewej ręce, przed nią powinna być Przełęcz Siedmiu Wyjców, a za nią stara chata babci Ute. Tymczasem przed nią były jakieś ośnieżone szczyty nieznane jak anonimowi przechodnie we Frankfurcie. Gdyby tylko mogli wejść wyżej, gdyby tylko miała możliwość rozejrzenia się po górach jeszcze przed zapadnięciem totalnych ciemności! Mały, zimny nosek dwuletniej Grety wbijał jej się w obojczyk. Dziewczynka coś sobie nuciła chuchając sobie na zmarznięte rączki. Musieli jak najszybciej znaleźć schronienie!
– Musimy się wspiąć na tę górę – Heidi pokazała stanowczo najbliższy szczyt – gdy tylko się tam dostaniemy, zobaczymy stary domek pradziadka, a tam już będzie na nas czekał tata z wieczerzą wigilijną!
– Czyli się jednak zgubiliśmy! – prychnął zbuntowany dziesięciolatek i kopnął ośnieżony kamień, który poleciał ze świstem w przepaść.
– Markus! – warknęła Heidi ostrzegawczo.
Chłopiec spojrzał na nią zdziwiony i westchnął:
– Przepraszam, mamo!
Nigdy nie podnosiła głosu, więc gdy usłyszał jej ton, wiedział, że sytuacja była poważna. Nie chciała być ostra. Wiedziała jednak jak niebezpieczny może być malutki kamyk lecący w przepaść. I nie, zabójcza lawina nie była najgorszą rzeczą, jaka się mogła zdarzyć. Spojrzała na swoje ręce, na której widniała dziwna blizna w kształcie płomienia. Zmarszczyła brwi. W Alpach mieszkały takie stwory i siły, których zdecydowanie nie należało budzić.
Stare narty, które pożyczyła w wiosce pozwalały im poruszać się w śniegu w śniegu wysokim po kolana. Markus sunął raźnie przodem trzymając ich jedyne źródło światła – świeczkę okrytą lampionem osłaniającym ją przed wiatrem. Heidi przytulała do siebie malutką córeczkę starając się jej oddać jak najwięcej ciepła. Głaskała jej aksamitne, jasne włoski wystające spod wełnianej czapeczki i nuciła pod nosem kojące kołysanki. W głowie dudnił jej ciągle głos jej męża Petera, którego niemal rok temu żegnała na dworcu we Frankfurcie:
– Heidi, ja wrócę! Wrócę! Nieważne, ile gór i dolin będę musiał przemierzyć. Spotkajmy się w starej chatce twojego dziadka w wigilię świąt Bożego Narodzenia. Nawet wojsko cesarskie nie jest tak nieludzkie, żeby walczyć w tym świętym czasie. Do Frankfurtu będę miał za daleko, ale Alpy na pewno będą mi po drodze. Opiekuj się dziećmi. Markus, masz się opiekować mamą i małą Gretą!
Gdy Heidi zdecydowała podążać za sercem i wyjść za przyjaciela z dziecinnych lat – pastuszka Petera, dobrze wiedziała, że postępuje wbrew wszystkim i wszystkiemu. Wychowana przecież przez szacownego doktora mogła pretendować do lepszych domów. Nie pociągały ją jednak bale i szykowni cesarscy oficerowie rzucający jej znaczące uśmieszki pod modnych wąsów. Tęskniła każdym kawałeczkiem swojego dziewczęcego serca do lata, gdy mogła wreszcie odwiedzić dziadka i pobiec na górskie hale ze swoim przyjacielem. Gdy zapytał, czy chce z nim dzielić biedę i niedolę, nie wahała się ani chwili.
Zamieszkali w niewielkiej chatce nad górską wioską. Peter pasał kozy, a Heidi robiła sery i masło, które sprzedawała w dolinie. Wkrótce przyszły na świat dzieci – zdrowe, silne i piękne jak alpejskie szarotki. Żyli biednie i w ich domu często brakowało jedzenia, ale nigdy nie brakowało miłości. Aż przyszła ta obiecywana przez Petera niedola… Do alpejskiej wioski przyszła ospa. Najpierw zachorowała Heidi, potem dzieci. Zrozpaczony Peter zadłużył się po uszy u miastowego lichwiarza, żeby sprowadzić doktora, ale nic to nie dało. Dzieci umierały jedno po drugim, została tylko jego żona, najstarszy syn i najmłodsza córeczka. Zostały też długi… Więc Peter zrobił to, co robili wszyscy szwajcarscy mężczyźni potrzebujący pieniędzy – zaciągnął się do cesarskiego wojska. W obliczu Wielkiej Wojny liczył się przecież każdy żołnierz.
Mała Greta zakwiliła. Wiatr się wzmagał niosąc za sobą drobinki śniegu, co utrudniało oddychanie. Było tak zimno, że Heidi przestała czuć palce u stóp owinięte kilkoma warstwami szmat. Spojrzała na niebo i zadrżała. Nie widziała już nic. Czarne już niebo zasłoniła śnieżna kurzawa. Wiatr świszczał i dmuchał, wydając niemal ludzkie odgłosy. Nagle Markus poślizgnął się i wpadł do jakiejś dziury. Natychmiast straciła go z oczu. Krzyknęła i zaczęła rozpaczliwie rozkopywać śnieg. Po kilku minutach pracy dotarła do chłopca ukrytego bezpiecznie w śnieżnej jamie i starającego się rozpalić ogień z zebranych malutkich drewienek.
– Chodź, mamo, szybko! Popatrz, gdzie jesteśmy! To letni szałas przysypany śniegiem. Znakomita kryjówka przed zamiecią. Musimy jakoś przeczekać tę noc. Rano odnajdziemy drogę.
Serce ścisnęło się jej z bólu. Jej chłopczyk szybko dorastał. Otrząsnęła się jednak i zaczęła mu pomagać rozpalać ogień. Jama była niewielka, ale dość przytulna i chroniła ich przed lodowatym wiatrem i najgorszym mrozem.
Za kilkanaście minut ogień wesoło buzował na prowizorycznym palenisku, a Markus i mała Greta przytulili się do niej ogrzewając się swoim ciepłem. Wiatr ryczał na zewnątrz, a ogień dawał kojące, rozleniwiające gorąco. Wyczerpana Heidi zamknęła powieki i zasnęła.
Obudziła się skostniała z totalnym uczuciem przerażenia w sercu. Było całkowicie ciemno, ogień wygasł, zgasła również ich jedyna świeczka. Otaczający ich śnieg dawał dziwny elektryzująco niebieski poblask w mroku. Chwyciła rękę małej – była zimna niczym trup. Dotknęła policzka Markusa – miał temperaturę otaczającego ją lodu. Miała ten lód w sercu, chłodny i groźny. Zawyła jak wilczyca, ale nie była w stanie na nich spojrzeć, żeby nie potwierdzić tego, czego się bała najbardziej. Że jej dzieci były martwe! Przeklinała swoją biedę. Przeklinała to, że nie była w stanie zapewnić im ciepłego domu i jedzenia. Przeklinała to, że kiedyś wybrała biednego pastuszka nad bogatego oficera. Wstrząsnęło ją to samą! Jak mogła… Nagle zamarła. Usłyszała wołanie w wyciu wichru.
– Heidi! Heidi!
– Peter? – krzyknęła dziwnym zachrypniętym głosem.
Ale widziała, że to nie on. Słyszała jakieś dziwne odgłosy, jakby parskania koni, nawoływania mężczyzn, których nie znała i słodki, dźwięczący głos kobiecy. Zaczęła gorączkowo rozkopywać wejście do jamy.
Rozpostarł się przed nią najbardziej niespotykany widok. Przed wejściem do jamy stały bogato zdobione sanie zaprzężone w olbrzymie, szare renifery. W saniach siedziała najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziała ubrana w cienką, błyszczącą milionem klejnotów suknię. Zawstydzona Heidi ukryła sine dłonie w połach podartego płaszcza. Dygnęła.
– Słyszałam twoje życzenie, mała Heidi – powiedziała czarnowłosa kobieta wysokim, dźwięcznym głosikiem – a dziś jest wieczór, gdy Królowa Świata spełnia takie życzenia. Czy chcesz być bogata?
– Tak, pani – powiedziała cicho Heidi cały czas pochylając nisko głowę.
Zauważyła, że za saniami królowej znajduje się cały wielki orszak przepięknych rycerzy na lśniących koniach. Mężczyźni patrzyli na nią magnetycznymi, bladoniebieskimi oczami. Zaczerwieniła się. Zupełnie nie się nie zastanawiała, w jaki sposób te rącze konie dostały się tak wysoko.
– Czy chcesz pójść do mnie na służbę? Czy chcesz dołączyć do mojego orszaku? Czy chcesz już nigdy nie zaznać głodu ani zimna? Czy chcesz przez całe życie podążać za mną po zimowym niebie?
Heidi podchodziła jak urzeczona do sań. Jej serce było zimne i pewne. Spojrzała mimowolnie na pobliski szczyt. Stał na nim dziwny, pokręcony, stary kozioł patrząc na nią hipnotycznie. Już go kiedyś widziała! Kiedyś, z Peterem… Peter!
– Czy mogę wziąć ze sobą mojego ukochanego? – zapytała niewiele myśląc, a jej serce na myśl o mężu zalało się miłością.
– Nie możesz! – krzyknęła królowa krzywiąc się niemiłosiernie. Jej piękna twarz stała się jakby przerażająco ptasia.
– To nie pójdę za tobą! – krzyknęła Heidi i odskoczyła ze strachu.
Orszak przepięknej królowej nagle się zmienił tak szybko, jakby z jej oczu spadła zasłona.
– Perchta! – krzyknęła przerażona Heidi rozpoznając maszkarę z dziecięcych legend opowiadanych jej przez dziadka.
Królowa nie była już piękna. Była najstraszniejszym stworem. Stworem, który nie dorównywał nawet jej koszmarom. Z jej kościstych dłoni opadały kawałki zgniłego mięsa, a z głowy kościotrupa wystawał tylko długi różowo-zielony język, który sunął nieubłagalnie w jej kierunku. Lśniące, czarne konie z pięknymi niegdyś grzywami zamieniły się w przerażające widmowe wierzchowce – szkielety zmarłych koni, a ich jeźdźcy w upiory w czarnych pelerynach. Cały orszak szykował się najwyraźniej do walki. Trupy koni stawały dęba przerażająco piejąc, a upiory wyciągały zardzewiałe miecze. Heidi rozglądała się dookoła, ale śnieg przykrył wszystko – nie mogła znaleźć nawet gałęzi do obrony. Upadła na plecy i zamknęła oczy.
Nagle coś się zmieniło w otaczających ją dźwiękach. Królowa zaczęła przeraźliwie chrypiąco piszczeć, a upiory wyć ze strachu. Heidi otworzyła oczy. Kilka kroków przed nią stał Markus na szeroko rozstawionych nogach machając przed sobą zapaloną pochodnią.
– Uciekać stąd, upiory! Odejdź od nas, Perchto! Nie kupisz nas za żadne bogactwa!
Królowa i jej orszak najwyraźniej bali się ciepła i ognia, ale najbardziej jednak bali się czegoś, co znajdowało się za nimi.
– Duch Alp! Duch Alp! – skandowali wystraszeni rycerze-upiory zawracając swoje widmowe wierzchowce.
– Duch Alp! – krzyknęła rozpaczliwie maszkara na saniach, po czym zaczęła uciekać.
– Markus! – krzyknęła Heidi podbiegając do swojego jedynego syna – Skąd masz tę pochodnię? Przecież nasz ogień wygasł!
– Dał mi ją jakiś pokręcony kozioł, mamo. To ten, o którym tata zawsze opowiadał przed spaniem. Duch Alp! Teraz mamy iść za małym Babergazim, którego wezwał nam na pomoc. Widzę go tam – wskazał pobliskie wzgórze, na którym widniała mała, biała figurka – Zaraz będziemy z tatą!
Heidi spojrzała z troską na rozgorączkowaną twarz swojego syna.
– Markus, ty bredzisz. To wszystko nie istnieje. Ten Duch Alp, ten Babergazi… To tylko dziecinne bajki! Masz gorączkę, synku. To halucynacje.
Ale Markus nie słuchał. Jechał już pewnie na swoich drewnianych nartach w stronę dziwnego białego mirażu. Heidi westchnęła ze złością i pobiegła po małą Gretę. Przywiązała ją chustą do siebie i nałożyła narty. Na szczęście rozpalona pochodnia, którą niósł jej syn była widoczna jak krzyk pośród wiecznej ciszy. Po kilkunastu minutach szaleńczej jazdy w zamieci Heidi jednak zobaczyła drugie światło. Wielkie i pewne. Jej serce wypełniło się nadzieją.
Wigilia świąt Bożego Narodzenia tego roku była wyjątkowa. Nie mieli choinki, nie mieli prezentów, nie mieli gorącego ponczu, ani ciasta, ani ryby, ani opłatka. Mieli tylko huczący ogień w kominku i chleb maczany w roztopionym starym serze w żelaznym kociołku. I mieli siebie. Byli najbogatszymi ludźmi na świecie!
Wybiła północ i dzieci już spały owinięte w skóry przy kominku, a wiatr im przynosił dźwięki kolędy „Stile Nacht, Heilige Nacht” z pasterki odbywającej się w kamiennym kościółku w wiosce. Rozgrzana Heidi oparła się na ramieniu swojego męża.
– Peter, ja tego wszystkiego nie rozumiem. Markus mówi, że widział Ducha Alp i Babergazi, a ja mogę wręcz przysiąc, że widziałam Perchtę. Wiem, że to bzdura, ale jak nie wierzyć w takie rzeczy, gdy odnaleźliśmy w jakiś dziwny sposób tę chatkę podczas zamieci?
Peter spojrzał na nią krótko swoim zamyślonym wzrokiem, a następnie wpatrzył się w ogień:
– To, że w coś nie wierzysz, mała Heidi, nie znaczy, że to nie istnieje…
Tymczasem stary, pokręcony kozioł patrzył długo na małą, pochyloną chatkę pośród Alp i uśmiechnął się pod nosem. Dobrze, że widzą go tylko ci, którzy w niego wierzą. Inaczej miałby więcej pracy.
Trzyma w napięciu ? poproszę o kolejne przygody Heidi!
Piękna opowieść.
Dickens byłby z Ciebie dumny 😉
Pięknie! Brawo za talent.
Dzięki za zaskakującą opowieść.
Zostawiłam sobie ją na odpowiedni moment, w ciepłym łóżku przy świetle nocnej lampki smakowała podwójnie dobrze.
P.S. Wielkie dzięki za całokształt Twojej pracy. Ty mnie po prostu ubogacasz kulturowo 😉
Dzięki! Piękne słowa i jak dwuznaczne 😉
As super! Chętnie przeczytałabym więcej! 🙂
Przepiękna bajka. Autorka dała się poznać z całkowicie innej strony. Nigdy nie komentowałem, teraz nie mogłem powstrzymać.
Mam chętkę na więcej. To kiedy ta obiecana książka? Będzie w tym samym stylu, mam nadzieję?
A apropo opowieści wigilijnej to jest tu wszystko, co powinno być w dobrej historii: walka dobra ze złem, duchy, napięcie, dużo mroku i emocji i bardzo pozytywne zakończenie. Przeczytam wnukom na święta.
Niekoniecznie w tym samym stylu 🙂 Będzie więcej mięsa, if you know what I mean 😉
Zaskoczyła mnie Twoja forma postu świątecznego – jest świetna. Czytasz od początku do końca, od deski do deski! Gratuluję!
Dzięki!
Talent, talent i jeszcze raz talent. No tak pięknie piszesz, że jestem pod ogromnym wrażeniem.
Piękne! Piękna, ciepła historia, w sam raz na święta!
Genialne! Czytało się z przyjemnością. Wciągająca opowieść, dobry styl, pomieszanie kilku opowieści. Bardzo mi się podoba! Czekam na książkę :*