Kto zabił Laurę Palmer?….oooo, sorry! Nolę Kellergan!

-Nie mogę spać i urwałam się dziś z pracy!

-A co się stało? Źle się czujesz?

-Nie, czytam! Nie mogę się oderwać!

W taki oto sposób dowiedziałam się o istnieniu Joela Dickera i jego książki „Prawda o sprawie Harry’ego Queberta”. Ominął mnie szum medialny, nachalna promocja, która zwykle nie wróży nic dobrego lub takie „dzieła” jak „50 twarzy…”. Zabrałam się za szperanie, kto to jest ten Joel Dicker. I oto, co znalazłam na Internecie:

Ooooo…. Czytaj dalej …

3 przepiękne filmy w języku szwajcarskim

Dzisiaj moja ulubiona grupa blogerek językowych i kulturowych bierze udział w comiesięcznej akcji „W 80 blogów dookoła świata”. Temat na lipiec: „5 filmów kraju X, które warto obejrzeć”, gdzie X to kraj opisywany przez blogera. Na początku podeszłam do tematu dość entuzjastycznie – szwajcarska kinematografia – łał – tego jeszcze nie było – na pewno poznam jakieś alternatywne, artystyczne realizacje i wykopię takie dzieła, że wszystkim opadną koparki.

Temat wrzuciłam na swojego facebooka z prośbą do wszystkich znajomych Szwajcarów o podrzucenie czegoś na moje wideło. Znajomi na to: „Heidi!” (Kła?), „- Schweizermacher z 1975! – A fajne to chociaż? – Eeeeee… reprezentatywne:/” (to ja zrezygnuję…), „Soldat Läppli” (patrzę, a to na podstawie przygód Wojaka Szwejka!). Entuzjazm opadał tak gwałtownie, jak poziom piwa w moim kuflu (żeby nie było, wpis powstał wieczorem!). I nie była to wina przecieku naczynia.

Nieważne zresztą. Przez długi czas zastanawiam się nad rezygnacją z uczestnictwa w akcji w tym miesiącu, ale w końcu wzięłam się w garść. W końcu mogę nie pisać o szwajcarskiej kinematografii, która najwyraźniej jest mniej więcej na poziomie polskiej (w końcu w czymś jesteśmy tak „dobrzy” jak Helweci!), ale mogę napisać o filmach w języku szwajcarskim. Czytaj dalej …

Poezja architektury – Zumthor

Wszyscy wiedzą, że Joanna L. pseudonim Aszu (tak, tak, tak na mnie mówi Steve, który nie potrafi pojąć funkcji wołacza w języku polskim) jest tłumaczką. Zwykle tłumaczy nudy na pudy tak że jej umysł i ciało pracują w dziwnym, robotycznym trybie. Może ktoś się tutaj oburzać, ale nie potrafię się jakoś zafascynować instrukcją obsługi pralki. Takie zwyczajne, codzienne zlecenia rozwijają mnie o tyle, że potrafię bez przeglądania manuala złożyć odkurzacz parowy, albo znam wszelkie możliwe środki ostrożności przy używaniu urządzeń elektrycznych. Nic mnie już nie zaskoczy, jeśli chodzi o obsługę sprzętu AGD i RTV!

Czasem jednak trafi się zlecenie – klejnot. Takie, że siadam do komputera z niecierpliwością, czytam mnóstwo dodatkowych artykułów na dany temat, a praca nagle przestaje być pracą a staje się hobby. Niestety takie perełki trafiają się zdecydowanie zbyt rzadko… Takie właśnie zlecenie otrzymałam nie tak dawno temu – zlecenie przetłumaczenia na język polski książki o projektach znanego szwajcarskiego architekta Petera Zumthora. Czytaj dalej …

O tęsknocie, czyli o niczym

Ostatnio byłam w Polsce w lutym. Więcej grzechów nie pamiętam, za to bardzo tęsknię. Tęsknię za tą dzięcieliną, która pała panieńskim rumieńcem. Za tą gryką, jak śnieg białą. Za tym wszystkim przedzielonym jakby miedzą, na której ciche grusze (?) siedzą. (Tyle by było mojej wiedzy o Panie Tadeuszu, sorko.) Tęsknię za tymi szarymi dniami, nawet za polskimi komarami, za pierogami ruskimi i słodziutkim barszczem ukraińskim à la moja mama. Jeżu kolczasty, bessa zaatakowała moje konto bankowe, także na pewno nie da rady się wybrać. Najgorzej, że wszędzie jest taniej niż do Polski, wszędzie dookoła bilety za grosze oprócz Genewa – Polska, tak żeby można było napić się Ciechana i Piwa na Miodzie, zjeść zapiekankę na Placu Nowym i kiełbaskę z Nyski spod Hali Targowej, żurek w Polanowskim i wrócić następnego dnia.

Założę się, że w Krakowie powstało w czasie mojej nieobecności z 5 knajpeczek, które mogłyby być moimi ulubionymi, w Lublinie otworzyli z 5 metrów nowej nawierzchni dróg, a w Krasnymstawie, jak melduje moja mama, jabłonie kwitną jak wściekłe, także będzie dużo jabłek. Pysznych polskich jabłek, soczystych i kwaśnawych jak poranna rosa na trawie. Zjadłabym też zielonego groszku. Ech… koniecznie trzeba będzie przyjechać na Chmielaki w sierpniu. Na święto piwa założę się, że Steve będzie pierwszy w kolejce, żeby się wybrać, a ja może dostanę medal za promowanie polskiej zaściankowej kultury w Szwajcarii. Ech… tęsknię. Czytaj dalej …

Niekochane dzieci Le Corbusiera

Czy wiecie komu Polacy zawdzięczają Dworzec Kolejowy w Katowicach (chyba już nieistniejący), czy krakowski Bunkier Sztuki? Tak, to bóg minionego stylu, niekochany i nierozumiany przez większość, uwielbiany przez niektórych, do których na pewno się zaliczają fani japońskich, urbanistycznych horrorów – Szwajcar Le Corbusier.

Po lewej jego pierwsze i najsłynniejsze dzieło – budynek mieszkalny Unité d’Habitation w Marsylii (1952).

Przyznaję, że surowe, betonowe, geometryczne formy nie są estetyczne, ale mogą fascynować swoją potęgą i brzydotą. I, o żywo, tak cudownie nadają się do scenografii, gdzie ze ściany wyłazi porzucona, długowłosa japońska dziewczynka z jednooką lalką. Czytaj dalej …

Wino i tulipany

W moim miasteczku Morges zwykle niewiele się dzieje. Po prostu urocza, cicha mieścina mniejsza od Krasnegostawu, a z ambicjami stolicy. Każdy kto oceniłby infrastrukturę Morges (świetnie rozwinięta komunikacja publiczna, restauracje, kawiarnie, sklepy…) nigdy by nie uwierzył, że miasteczko ma tylko 14 tysięcy mieszkańców. Morges nie jest jednak tak wyjątkowe w Szwajcarii, jakby się wydawało – generalnie każde miasto jest naprawdę rozwinięte, a do tego ludzkich rozmiarów.

Jak już wspominałam, w moim miasteczku niewiele się zwykle dzieje, a w nocy po ulicach grasują tylko koty. Niedobitki imprezowiczów są szybko sprzątane z ulic przez tzw. Pyjama Busy, które dowożą wszystkich pod dom za dodatkowe 4 franki do biletu.

Ale jak się coś dzieje w Morges, to wszystko na raz. I tak to w ten weekend mamy jedną z najciekawszych imprez na wybrzeżu Jeziora Genewskiego – festiwal wina Arvinis i święto tulipanów.

Arvinis trwa od wczoraj (2.04) do następnego poniedziałku (7.04), dlatego jeśli chcecie uczestniczyć w tym wydarzeniu, musicie na pewno decydować się bardzo spontanicznie i dość szybko na przyjazd. Święto wina w Morges odbywa się w Halach Kolejowych CFF przed Dworcem Głównym. Jak to wygląda? Przez ulice przejeżdża kareta Bachusa z pijanymi driadami, a potem wszyscy mieszkańcy zaczynają orgię taplając się w winogronach i polewając winem? Nie, chociaż jeśli będziesz intensywnie degustował, może tak się to dla Ciebie skończy. Czytaj dalej …

W weekend ma padać, więc koc, herbata, pies i Adèle

Nigdy jeszcze nie produkowałam żadnych wpisów filmowych, ale po wczorajszej sesji przed telewizorem nie mogę się powstrzymać, żeby podrzucić Wam świetny tytuł do powolnej konsumpcji. Powolnej konsumpcji, ponieważ film „Życie Adeli” trwa (bagatela) 3 godziny. Wiem, wiem, długo, część z Was pewnie się wystraszy, ale uwierzcie, film jest wart każdej swojej sekundy. I podpisuję się pod tym ja, Joanna L., pseudonim Dżo, swoimi wszystkimi dwudziestoma pięcioma rękami, nogami i wszelkimi organami wewnętrznymi. Nawet zdechła wątroba się podpisuje, choć niemrawo.

Co „Życie Adeli” (oryg.: „La vie d’Adèle”, a Anglicy się popisali: „Blue is the Warmest Color”) ma wspólnego ze Szwajcarią? No, w sumie nic, oprócz tego, że film jest francuski, więc można sobie podszkolić język w ciągu tych 3 godzin. Film przedstawia nam historię takiej jednej miłości. Notabene jest to miłość lesbijska, jednak nie klasyfikuje to tego filmu w kategoriach kina queer. Historia jest tak uniwersalna, że mogłaby się właściwie zdarzyć pomiędzy zarówno Adelą i Emmą, jak i Kasią i Tomkiem.

Adelę poznajemy jako zadziorną 15-latkę, która poszukuje swojej tożsamości. Od razu można zauważyć, że dziewczyna jest sto razy bardziej dojrzała niż jej rozbawione towarzystwo ze szkoły. Jej koleżanki żyją chwilą, Adela wydaje się, jakby na coś czekała. Co nie znaczy oczywiście, że dziewczyna sobie odmawia nastoletnich szaleństw – bynajmniej – Adela smakuje wszystkiego co zakazane w tym wieku, jednak jej wyraz twarzy pokazuje, że tak naprawdę nie jest tam obecna. Ten głęboki smutek oczywiście przyciąga do niej jak magnez wszystkich, którzy chcą choć na moment dotknąć jej tajemnicy. Czytaj dalej …

Funky Claude w ogniu na niebie

Pozostaję jeszcze w klimacie Montreux i dymu, który się snuje po wodzie. Dla tych, którzy mają zaległości i nie czytali mojego ostatniego wpisu, to polecam do niego zajrzeć przed przeczytaniem dzisiejszego artykułu. Trochę kontekstu się przyda!

Już wiecie, skąd się wzięła piosenka Deep Purple „Smoke on the Water”. Tak, tak, nie jest ona zapisem kurzenia fajeczek gdzieś nad wodą, a zapewne większość z Was tak wcześniej myślała. I w dodatku pewnie się zastanawiała, jaka konkretnie była zawartość tych fajeczek, skoro zespół stworzył do nich tak diaboliczny riff. Czytaj dalej …

Hymn narodowy Szwajcarii – version 2.0

Masz trochę inwencji, talentu muzycznego i chcesz zarobić? Stwórz nowy hymn narodowy Szwajcarii! Tak, tak! Szwajcaria przymierza się do wymiany swojego hymnu. Jego twórca nie musi być wcale Szwajcarem, konkurs na nowy hymn jest otwarty dla wszystkich. Pierwsza dziesiątka twórców otrzyma od 1 do 10 tysięcy franków, także gra jest warta nie tylko świeczki, ale i nowego auta!

Co jest nie tak z dotychczasowym hymnem? Tylko posłuchajcie:

Czytaj dalej …

Kolędy francuskie z ciocią Basią i dziadkiem Ziutkiem

Nie wiem, jak Wasze rodziny, ale moja wprost uwielbia śpiewać kolędy. Wigilia wygląda tak, że już na wstępie po modlitwie, a przed dzieleniem się opłatkiem ciocia intonuje „Bóg się rodzi”, jemy, cieszymy się prezentami, jemy, a potem mama wszystkim rozdaje śpiewniki, jemy i męczymy kolędy (i jemy). Dosłownie męczymy, bo mama wynalazła skądś śpiewnik, w którym wszystkie kolędy mają po trzydzieści zwrotek, a my tak jedna po drugiej, nie zaniedbując żadnej zwrotki ani linijki. Czasem sobie czymś przygrywamy, ale od kiedy po pijoku kroiłam chleb na mojej gitarze tak namiętnie, że wykroiłam w niej sporą dziurę, to nie ma za bardzo na czym. No nic, może w tą Wigilię wpadnie jakiś akordeon czy trąbka.

Ale nic tam. Brak przygrywki nam nie przeszkadza, zawsze włączamy płytę z podkładem z jakimś Krawczykiem, czy Steczkowską. Najtrudniej jest jednak znaleźć jakieś wykonanie, które by nie męczyło ucha. Zwykle ktoś albo pieje, albo tak zmienia kolędę, że ja nie nawet nadążam, a moja 70-letnia ciocia jeszcze śpiewa „głos się rozchodzi”, gdy młody Cugowski, czy jakaś inna fąfą gwiazdka już dochodzi do „czem prędzej”. Także jest wesoło najogólniej w świecie. Wszyscy tak bardzo lubią to śpiewanie, że jak dochodzimy do końca śpiewnika to robi nam się markotnie, aż do chwili, kiedy ktoś wpadnie, że robimy powtórkę z rozrywki i śpiewamy wszyściutko od samiutkiego początku. Czytaj dalej …