Rok temu miałam życiowy kryzys. Jedną nogą byłam już w Polsce, witałam się z dobrze obwąchanymi w czasach studenckich krakowskimi pubami, przeglądałam polskie ogłoszenia o pracę… Ale co zrobić z blogiem, z tysiącem artykułów, z wiedzą o Szwajcarii po latach researchów nieźle wdrukowaną w moją głowę, z milionem doświadczeń emigracyjnych?… Wiedziałam, że mogłabym nadal prowadzić Szwajcarskie Blabliblu z Polski, ale czy to było to samo? Czy nie lepiej by było po prostu odpuścić?
Książka zaczęła się pisać w zasadzie sama. Przelewałam na papier wszystkie te moje emigracyjne historie, śmieszne i straszne i smutne i poetycko-awanturnicze. Przelewałam też swoją wiedzę i przemyślenia na temat Szwajcarii. Śmiałam się sama do siebie i nierzadko też roniłam łzę. To było moje podsumowanie i pożegnanie ze Szwajcarią, ostateczne THE END.
Napisałam 5 rozdziałów, gdy odezwało się do mnie wydawnictwo. Podesłałam im to, co miałam i usłyszałam… NIE. Bardzo miłe i absolutnie niezniechęcające NIE (w wydawnictwach pracują sami mistrzowie delikatnych odmów). Było mi przykro, ale porażka mi nie obcięła skrzydeł. Nie dlatego, że mam grubą skórę, bo akurat w kwestii książek skórę mam z papieru. Po prostu ja to pisałam sama dla siebie. Musiałam skończyć, tak jak trzeba skończyć zdanie, gdy ktoś nam przerwie w połowie. Gdybym nie skończyła, czułabym, jakby mi ktoś zatkał usta.
Zaczęłam pisać w maju – skończyłam na końcu października. Kryzys został zażegnany, ostatecznie w Szwajcarii zostałam, ale miałam przed sobą ostatni rozdział „Biletu w jedną stronę”. Rozdział „Niczego nie żałuję”.
I wtedy po raz kolejny odezwało się wydawnictwo.
– I jak tam pani Joanno?
– Właśnie kończę pisać książkę. Tę, którą już odrzuciliście…
Z drugiej strony skrzynki elektronicznej usłyszałam niewyrażony nigdy bolesny jęk.
– Proszę nam ją wysłać. Tylko proszę, względnie szybko. Zobaczymy, co się z tym będzie dało zrobić.
Względnie szybko? Moja książka była jeszcze niewyklutym pisklakiem. Ani nie dokończona, ani nie rozebrana krytycznymi oczami beta-czytelników… Bo wiecie – oddanie wydawnictwu książki, która nie przeszła czytelniczego crash-testu, to pisarskie samobójstwo. Autor absolutnie nie jest obiektywny wobec swojego dzieła i nie jest w stanie powiedzieć, czy da się to czytać. Na szczęście, miałam Kaję, moją koleżankę-tłumaczkę sprawdzoną już w ogniu licznych redakcji, korekt i beta-czytania. Kaja to osoba, na którą zawsze można liczyć. Ona nawet wtedy, gdy jest zawalona tłumaczeniami po grzywkę odpowiada:
– Wysyłaj, Misiu, praca nie zając… Popracuję w nocy.
Każdemu życzę takiej Kai. I tak, ostatniego dnia przed wysłaniem tekstu do wydawnictwa Kaja czytała, a ja kończyłam. Następnego dnia świeżutki jak bułeczka tekst poszedł w siną dal, by już za kilka dni wypluć entuzjastyczne:
– Bierzemy to! Już grzejemy drukarki!
Dlaczego Wam to opowiadam? Bo mnóstwo ludzi opowiada o sukcesach, które wzięły się nie wiadomo skąd. Tymczasem, jak mawiają milionerzy, ludzie sukcesu to ci, którzy próbowali o jeden raz więcej niż ci, którzy ponieśli porażkę. Porażka nie musi wcale znaczyć, że jesteś kiepski. Jeśli słyszysz odmowę, to nie musi znaczyć, że się do czegoś nie nadajesz. Do wbicia sobie do głowy na czasy, gdy następnym razem zostaniesz odrzucony podczas rekrutacji lub nie wyjdzie ważny dla Ciebie projekt.
Następny był etap wydawniczy. Pewnie myślicie, że autorzy, którzy wydają swoje książki tradycyjnie w wydawnictwie, na tym etapie leżą, pachną i planują przyszłe podboje pisarskie. Nic błędnego. Na tym etapie są poprawki przed redakcją, pierwsza redakcja, druga redakcja, pierwsza korekta, druga korekta. Autor oczywiście do wszystkich uwag musi się odnieść, co sprawia, że czyta swój własny tekst miliony razy. I to nie czyta tak jak czytelnik który łapie klimat i idzie dalej, ale jak hejter, który rozbiera każde zdanie na części pierwsze i masturbuje się nad każdym faktem, czy metaforą. I jeśli po drugim czytaniu jest jeszcze przekonany do własnego dzieła, tak po szóstym ma tego dzieła dość i w najlepszym razie uważa, że jest znośne. Tylko znośne. I po to jest właśnie wydawnictwo, które jak ten lodołamacz prze poprzez lody wątpliwości, skały myślówy i rafy niepewności siebie. Teraz jest moda na self-publishing i nie zaprzeczę, że ma on swoje zalety (niewątpliwie finansowe). Ale należy powiedzieć głośno to, o czym nie mówi niemal nikt – self-publishing jest najlepszy dla autorów o niezachwianym poczuciu własnej wartości… Inaczej się płaci milionem małych załamań.
Nie wiem, czy trzymaliście już w dłoniach moją „Szwajcarię, czyli jak przeżyć między krowami a bankami. Bilet w jedną stronę”. Jeśli tak, to na pewno zauważyliście, jak wiele w niej kolorów. Zdjęcia! – poprosił Pascal w międzyczasie tych wszystkich szargających moją pewność siebie redakcji – czy ma Pani zdjęcia?
Mam zdjęcia. Jakieś zdjęcia. Ale nie takie piękne albumowe. Ja absolutnie nie jestem typem, który chodzi wszędzie z kilkukilogramowym aparatem na szyi. Wrażenia zbieram całą sobą i myślę, że aparat może czasami w tym przeszkadzać, blokować dostęp do drugiego człowieka tworząc niepotrzebną relację obiekt – fotograf. To nie jest jednak najlepsza postawa, gdy się pisze książkę osadzoną w Szwajcarii. Na szczęście mam do tego kolegów. Konkretnie Grześka Kiecia, autora większości zdjęć z książki. To on stał się moim wybawcą. Bo wiecie, to ten typ, który niemal co weekend podróżuje po Szwajcarii, robi fantastyczne zdjęcia i… nikomu się nimi nie chwali. Zerknijcie chociaż na jego pięknie przystrojone krowy, Szwajcarów w koszulach z szarotką układających serowe piramidy i kolorowe targi marchewki…
….
„Szwajcaria, czyli jak przeżyć między krowami i bankami. Bilet w jedną stronę” napisana wraz z Wydawnictwem Pascal już tu jest, mimo że koronawirus nieco nam skomplikował premierę. Da się ją jednak kupić w tradycyjnej papierowej formie w księgarniach internetowych. Podaję linka do Empiku TU, zachęcam jednak do samodzielnego szukania najlepszej oferty.
Jeśli jesteście za granicą lub czytacie na czytnikach elektronicznych, łapcie linka do ebooka: TU.
A jeśli chcecie posłuchać o książce, tutaj znajdziecie moją rozmowę z Olą Zagórską – Chabros z bloga Bałkany według Rudej:
…
Spływają do mnie opinie pierwszych czytelników i wszystkie mnie niezmiernie cieszą. Jeśli czytałeś już moje krowy i banki, zostaw komentarz pod artykułem, na lubimyczytac.pl, Empiku, czy innej platformie czytelniczej! Dzięki temu pomożesz innym znaleźć ich czytelnicze szczęście lub przestrzeżesz ich przed moim krwistym stylem.
Jestem w połowie i BARDZO POLECAM!
Nie mogę się doczekać, aż dzieci pójdą spać, próbuję ich wymęczyć, żeby szybciej sybciej 😀
Szy-bciej, szy-bciej! 😉
Aww, Misiu. <3 Dzięki, ja jestem na maksa z Ciebie dumna i trzymam wszystkie kciuki dostępne mi w tej chwili, a także zatrudniam do kciukotrzymactwa rodzinę i znajomych Królika. Brawo, ma chere! Książka jest super, czyta się ją szybko, śmiejąc się w głos oraz siąkając nosem ze wzruszenia. Czekam na powieść i już się doczekać nie mogę. Lowja.
<3 I jeszcze raz dzięki! Każdemu polecam tę panią!
A ja mam takie pytanko.
Jak ją kupić, jak jestem w Zurychu? Kupiłem w Empiku i czeka na mnie u rodziców, ale odwołałem przyjazd na Wielkanoc. Teraz nie mam pojęcia, kiedy do nich pojadę, może dopiero we wrześniu. Książek elektronicznych nie czytuję, ja starej daty. Jest jakaś inna opcja? Amazon, apple books?
Uffff nie.
Czekasz razem ze mną w takim razie na papierówkę. Mam nadzieję, że może jakoś się uda po Wielkanocy!
Fantastycznie się czyta. Jestem zauroczona Twoim stylem pisania, lekkim, wciągającym, a porównania i opisy przywołują niezmiernie uśmiech na twarzy. Czytam na legimi, ale jak tylko będzie to możliwe zakupię papierowe wydanie. Zakochałam się w Szwajcarii dwa lata temu, kiedy przez przypadek, wracając z Hiszpanii, trafiliśmy do La Tzoumaz. W zeszłe wakacje już w pełni świadomi spędziliśmy w Szwajcarii dwa tygodnie. Ta książka pozwala na wszystko spojrzeć od innej strony, wzbudza wspomnienia i przywołuje chęć na kolejne wakacje, choć w tym roku niemożliwe. Pozdrawiam i czekam na kolejne książki, niekoniecznie o 🇨🇭. Pisz, rozwijaj talent i trzymaj się ciepło.
Hahahaha ale niezły przypadek: z Hiszpani do La Tzoumaz, które nie jest raczej centrum świata 🙂
To się nazywa przypadek brzemienny w skutki!
Pozdrawiam serdecznie i dzięki za miłe słowa!
Za pierwszym razem trafiliśmy do hotelu, w którym kuchnię prowadziła Portugalka i uraczyła nas lokalnym Pinot Noir – no to po roku wróciliśmy!!!
Panie Andrzeju, też miałam awersję do książek elektronicznych. Teraz czuję złość i żal do samej siebie. Czyta się świetnie, szybko, dosłownie w każdej wolnej chwili (czytam na telefonie). Książka Pani Joanny dostępna jest na Legimi. Proponuję wykupić abonament na miesiąc i wypróbować. Polecam czytanie e-booków i książkę o Szwajcarii! <3
https://www.legimi.pl/polka/ebook-szwajcaria-bilet-w-jedna-strone-lampka-joanna,b611175.html
Czytałem. Bardzo ciekawe. Najlepsze 2 dni izolacji, Dziękuję.
Dzięki!
Zaczynam ebooka, chcialem posepic jakis kod rabatowy, ale pokusa zbyt duza i juz jest na kindlu, szkoda ze zdjecia mam czarno-biale, chociaz sam plik 20mb, az sie czytnik zdziwil ze legalna kopia taka duza…huehue
Haha też mam na kindlu i też wielkie niestety 🙂
No, ale ja ją w końcu kiedyś dorwę w papierze!
Miłego czytania!
No bardzo dobrze sie czytalo, gratuluje! Kiedy pelna wersja historii o czarownicach?
Ksiazka dala rowniez do myslenia, chyba ze nie skumalem sarkazmu. Po zakonczeniu zastanawiam sie jako imigrant dlaczego caly czas mnie ciagnie do daleszej emigracji, ale tylko do „bogatszych” krajow… moze tu mam optymalnie.
Dzieki i pozdrawiam.
Mam dużą nadzieję, że czarownice wrócą 😉 To moja ulubiona część.
A z tą emigracją to jest tak, że mimo, że to jest bardzo uniwersalne to… każdy ma inaczej 🙂
Musi byc cos w tej ksiazce. Jedna z Was czyta gdy dzieci zasna, druga pisz”szyb-ciej, szyb-ciej”….mam wypieki na twarzy a wyobraznia pracuje 😉