W Szwajcarii, ale jednak poza, czyli życie wewnątrz ekspackiej bańki ochronnej

A może tekst powinien być zatytułowany „jak wyjść z ekspackiej bańki ochronnej”? Po kilku minutach rozważań postanowiłam jednak zostawić tytuł tak jak jest. W końcu większość ekspatów żyjących w swoim chronionym międzynarodowym świecie wcale nie tęskni za wyjściem ze swojej kopuły, a wręcz przeciwnie – integrację ze szwajcarską rzeczywistością i Szwajcarów traktuje jak źródło potencjalnych niebezpieczeństw lub po prostu nic ciekawego.

Co było moją inspiracją do napisania tego tekstu? Dwie rzeczy – rozmowa z moją nową koleżanką Węgierką, która niedawno przeprowadziła się z Genewy do Morges.

Druga rzecz natomiast to znakomity skecz szwajcarskich komików Vincenta Kucholla i Vincenta Veillona wyśmiewający amerykańskich ekspatów pracujących w lozańskich korporacjach. Zerknijcie koniecznie (skecz jest po angielsku z francuskimi napisami):

http://www.rts.ch/play/tv/26-minutes/video/les-tout-petits-bonheurs-shane-dardon?id=7493948

O czym mówię, gdy wspominam o tej „ekspackiej bańce ochronnej”? I dlaczego ekspackiej, a nie imigranckiej? Już śpieszę z odpowiedzią. Problem, a może inaczej – zjawisko głównie dotyczy profesjonalistów pracujących w międzynarodowych korporacjach, którzy sami lub z rodzinami przeprowadzają się na kontrakt lub na czas nieokreślony do Szwajcarii, a takich zwykle określa się nie mianem imigranci, ale ekspaci.

Szczęśliwi ekspaci otrzymują nierzadko od działu HR pomoc w znalezieniu mieszkania w jakiejś wygodnej „anglojęzycznej” enklawie (w okolicy Lozanny miasteczka uwielbiane przez ekspatów to między innymi Pully, Ecublens i St. Sulpice). Ekspackie dzieci wędrują do wielojęzycznych lub międzynarodowych szkół, gdzie oczywiście uczą się oficjalnego języka kantonu i to one najlepiej się integrują z całej rodziny. Bo po co właściwie rodzicom język niemiecki / francuski / włoski (niepotrzebne skreślić), skoro wszyscy dookoła rozmawiają po angielsku? Żeby poprosić o bagietkę w piekarni? Każdy debil może nauczyć się w dwa dni podstawowego survivalowego słownictwa, a jeśli nie, to z uporem maniaka może mówić po angielsku wszędzie i z odrobiną cierpliwości i uporu nawet małpa go zrozumie.

Przepraszam za język, ale akurat piję do takiej jednej, która mnie wkurza. Wiecie, ja ogólnie jestem bardzo spokojna i wyluzowana i najogólniej w świecie – lubię ludzi, lubię ich słuchać, zbierać ich historie i bardzo rzadko się zdarza, żebym kogoś tak najzwyczajniej na świecie organicznie nie cierpiała. Nawet gdy ktoś nie jest za bardzo sympatyczny, to choć trochę staram się go zrozumieć, albo postawić się chociaż w jego sytuacji i przynajmniej taką osobę znoszę. A tu klops. Kolega mojego chłopaka ma żonę Amerykankę z Los Angeles i uwierzcie, przed naszym wspólnym spotkaniem albo naprawdę zaczynam chorować albo mam pilną wizytę u cioci. Nawet mam wypisane wszystkie moje wymówki, żeby nie użyć tej samej dwa razy! Niestety są pewne sytuacje, kiedy nie mogę tego uniknąć. Amerykanka wówczas dzielnie zawłaszcza scenę bardzo głośno opowiadając cały czas te same historie o tych „złych” Szwajcarach, którzy nie chcą z nią mówić po angielsku, są totalnymi zerami jeśli chodzi o obsługę klienta, nie są wobec niej przyjaźni. I to wszystko z takim oleistym, przyklejonym, amerykańskim uśmiechem nie znoszącym sprzeciwu. Brrrrrr…

Nawet jeśli częściowo się mogłabym zgodzić z jej zarzutami, to forma w jakiej je przedstawia sprawia, że zaczynam coraz większą sympatią pałać do ofiar jej narzekań, którzy zwykle całkowicie spokojnie uśmiechając się lekko odpowiadają jej po angielsku: „Well, you might be right, we are not exactly the most open-minded nation”… A mieliby całkowite prawo przecież powiedzieć: siedzisz już tu na tyłku babo przez 15 lat, weź się naucz chociaż podstaw języka i spróbuj wyjść ze swojego amerykańskocentrycznego kokonu i dopiero wtedy oceniaj! Bo to trochę brzydko, żeby Polka jej wykrzyczała w twarz to, co powinni jej powiedzieć Szwajcarzy, którzy mają jednak na tyle przyzwoitości, że milczą… (zen, Joanno, om om om, wdech na 4, wydech na 8, bezdech na 4…)

Amerykanka używa angielskiego nawet gdy idzie po tą głupią bagietkę do sklepu i gdy trzeba odpowie z wielce odkrywczą miną „Merci” (dobrze, że nie mercaj, maj frend!).

Dobra, dosyć, bo stanę w szranki z naszymi politykami w konkurencji plucia jadem. Zdaję sobie sprawę, że ekspacka kopuła bezpieczeństwa jest po 1) bardzo wygodna, po 2) bezpieczna, po 3) czasami bardzo trudna do uniknięcia. Wyobraźcie sobie, że przybywacie do Szwajcarii z mężem, który dostał świetną pracę w korpo. Mąż pracuje po angielsku, ma znajomych z całego świata, więc czasami się wspólnie spotykacie. Rozmawiacie oczywiście po angielsku. W dodatku, z nudy lub potrzeby towarzystwa spotykacie się z innymi ekspatami poznanymi przez fora glocals lub Internations (angielski!) i załóżmy, z Polakami poznanymi na facebookowych grupach (polski!). W jaki sposób wy tak właściwie możecie wyjść z tej ekspackiej kopuły i poznać tą prawdziwą Szwajcarię i Szwajcarów? Przecież nie ma na facebooku grupy „Ekspaci i Szwajcarzy – poznajmy się”, albo „Szwajcarzy chętni do nieerotycznego, aczkolwiek dogłębnego poznania fajnych Polaków”…

No widzicie, ja nie mam odpowiedzi na to pytanie. Tak się jakoś złożyło, że przyjechałam tutaj do chłopaka Szwajcara i przez pierwszy rok nie widziałam tu na oczy żadnego Polaka. Spotykałam się wtedy tylko i wyłącznie z jego znajomymi, w większości Szwajcarami, gdzie zostałam automatycznie zaakceptowana i „włączona” do kręgu znajomości. I właściwie nigdy nie przeżyłam tego doświadczenia nieintegracji, wyłączenia spoza szwajcarskiej rzeczywistości.

O tej ekspackiej kopule ochronnej dowiedziałam się właściwie wtedy, gdy poznałam innych Polaków i ekspatów mieszkających w Szwajcarii. I to od nich dowiedziałam się, że właściwie to mimo że od wielu, wielu lat mieszkają w Szwajcarii to ani nie nauczyli się porządnie (albo w ogóle) języka ani właściwie nie znają żadnych Szwajcarów. Owszem – szef to Szwajcar – ale on się przecież nie liczy. Ich sąsiedzi to jakaś dziwna międzynarodowa mieszanka, a w pracy sami Polacy i Portugalczycy. I jak tu poznać Szwajcarów?

No właśnie – jak to zrobić? Moja propozycja: przeprowadźcie się na wieś! Będzie taniej, bliżej natury i bliżej prawdziwej Szwajcarii! Owszem, nie unikniecie obcokrajowców – w Szwajcarii staje się to coraz mniej możliwe – ale będziecie mieć szansę poznania Helwetów. I wtedy idźcie na jakieś wioskowe spotkanie z okazji grzania kiełbaski, święta strachu na wróble czy teatrzyku lokalnej dzieciarni – w mojej malutkiej gminie (2000 mieszkańców) takie spotkania odbywają się niemal co tydzień, a informacje o nich otrzymuje się zwykle w formie ulotek wrzucanych do skrzynek. Takie spotkania kończą się niemal zawsze aperitivem, gdzie można sobie przy lampce (przy lampce spotkania są najlepsze!) pogadać z sąsiadami.

A Wy? Przyznajcie się: jest kopuła nad Waszymi główkami, czy jesteście dobrze zintegrowani? Jeśli tak, to jak to zrobiliście? Pamiętajcie, że każde doświadczenie wytrawnego imigranta przyda się „nowym na mieście”!

11 komentarzy o “W Szwajcarii, ale jednak poza, czyli życie wewnątrz ekspackiej bańki ochronnej

  • 24 marca, 2016 at 3:24 pm
    Permalink

    Z ogromną ciekawością śledzę Twojego bloga – tylko tak dalej!

    Bardzo mi się podoba to określenie, i jest trafne nie tylko w odniesieniu do ekspatów w Szwajcarii, ale w ogóle w większości krajów, a zjawisko to dość częste także wśród Polonii. 🙂 Znam przypadki gdy ludzie mieszkają gdzieś po kilkanaście lat, mają znajomych wyłącznie Polaków, a naukę języka swojej nowej Ojczyzny traktują jak zło konieczne, i wolą się wysługiwać innymi, albo w ostateczności dogadać po angielsku (jeśli nie mieszkają w kraju anglojęzycznym, rzecz jasna). Dzięki mojemu chłopakowi który też jest obcokrajowcem, i pracuje na międzynarodowym wydziale uniwerku, mam znajomych z prawie każdego zakątka świata, łącznie z mitycznymi już Szwajcarami, legendarnie trudnymi w zawieraniu bliższych znajomości z nie-Szwajcarami. Pierwsi nasi tutejsi bliscy ludkowie to małżeństwo Irlandczyk i Bułgarka. Mam też polskich znajomych, i cieszę się że udało mi się nie popaść w bańkę. 🙂

    PS. Taką kolonią ekspatów w Zurychu jest Google, i jest jak żywcem wyjęty z Twojego opisu. Muszę przyznać że bardzo podziwiam wysiłek mojego faceta aby się zintegrować w Szwajcarii, nauczyć lokalnego języka w stopniu komunikatywnym (w naszym przypadku niemieckiego) pomimo że językiem stosowanym u niego w pracy jest angielski i w sumie mógłby przyjąć strategię „po co mi” – znam przykłady wielu osób w jego sytuacji zawodowej, które sobie takiego trudu nie zadają. 🙂

    Reply
  • 24 marca, 2016 at 3:24 pm
    Permalink

    Zawsze narzekam, ze Berno nie jest takie korporacyjne wiec ciężko tu znaleźć dobra prace eksperta z angielskim. Ale teraz powinnam być chyba z siebie dumna, ze z uporem maniaka tłukę i tłukę ten niemiecki od pół roku, mimo ze niektorzy słuchający mnie się podają i odpowiadaja po angielsku. To znaczy, ze się integruje 🙂 wczoraj byłam nawet w urzędzie, 10 min przetrwalam. Ale „moich” szwajcarów dalej nie mam. Sa ci „męża” ale to jednak jego przyjaciele.

    Reply
  • 24 marca, 2016 at 5:38 pm
    Permalink

    Ech, po Twoim wpisie mam lekkiego moralnego kaca. Jako ekspat w Niemczech wykazuję się chyba strasznym lenistwem, bo po roku mój niemiecki wciąż strasznie kuleje. Towarzystwa lokalsów wprawdzie mam pod dostatkiem w pracy, a do tego stawiam sobie za punkt honoru, by w wolnym czasie nie obracać się wyłącznie w gronie Polaków, ale zdecydowanie zbyt często przechodzę na angielski, by uniknąć krępującego dukania.

    Reply
    • 24 marca, 2016 at 9:35 pm
      Permalink

      Dukaj, dukaj, aż w końcu przestaniesz :). Ja do dzisiaj pamiętam, jak jako 16-latka (pierwszy raz sama we Francji u niemówiących w żadnym innym niż francuskim języku opiekunów) opisywałam jajko kolorystycznie, bo nie potrafiłam powiedzieć tego słowa. Powodzenia!

      Reply
      • 26 marca, 2016 at 9:10 pm
        Permalink

        Dzięki za zagrzewanie do walki. 😉 Co do jajka zaś, to chyba musiałaś opisywać kolorystycznie pisankę? Bo inaczej nawet po polsku trudno określić sensownie ten kolor, a przynajmniej przed obraniem jajka ze skorupki. ;D

        Reply
  • 24 marca, 2016 at 9:47 pm
    Permalink

    Jo, jak ja lubię tego typu wpisy :).

    Mi się o tyle udało, że od razu miałam załatwiony pokój w mieszkaniu z Francuską i Szwajcarką. Dzięki nim poznałam trochę osób i spędziłam niezwykle miły czas przez pierwszy rok pobytu tutaj. No a z ludźmi spotkanymi przy okazji zajęć hobbystycznych mam ciągle, mniej lub bardziej intensywny, kontakt.

    W ogóle mi się wydaje, że najlepiej – o ile to tylko możliwe – pomieszkać wspólnie ze Szwajcarami. A w ostateczności pojechać na jakiś mały festiwal folkowy, co może obfitować w sympatyczne znajomości. I chodzić na targ, gdzie można prowadzić przemiłe rozmowy na temat rzodkiewek i ryb.

    Tak więc osobiście nie miałam do czynienia z tą bańką (no, prawie), inna rzecz, że nie szukam specjalnie ludzi mówiących określonym językiem (np. polskim), bo to nie jest dla mnie wyznacznik tego, czy będzie to ktoś, z kim kliknie towarzysko. Efekt jest zabawny: świetnie mi się mówi po polsku przez telefon, ale jeśli przez przypadek mam się odezwać kogoś po polsku na żywo, to jest to trochę nierealne i wyjęte z kontekstu :).

    Reply
  • 24 marca, 2016 at 10:06 pm
    Permalink

    W pracy tylko angielski. W sklepie/restauracji mocno ograniczone słownictwo. Za to staram sie odskakiwać wszystkie wiosłowe eventy 🙂

    Reply
  • 25 marca, 2016 at 7:02 am
    Permalink

    Bardzo spodobał mi się ten wpis i Twoje ujęcie tematu. Sama zawsze chcę jak najprędzej wyrwać się z tej bańki, do tego stopnia, że będąc na Erasmusie wieki temu, jako nieliczna z grupy poprosiłam o przydział akademika z lokalnymi studentami. Teraz, mieszkając z dziećmi właściwie nie ma problemu z bańką, bo kto jak kto, ale dzieci zawsze zmotywują do integracji z miejscowymi. I to jest to, co uważam za najcenniejsze 🙂 Pozdrawiam serdecznie z Vancouver [jutro ma u nas nie padać:)]

    Reply
    • 25 marca, 2016 at 9:48 am
      Permalink

      Kasia, napawasz mnie optymizmem, bo ja całe lato chodziłam na plac zabaw z nadzieją, że kogoś poznam, a moje dziecię jak nic tylko spało i spało w wózku. Może w tym roku będzie lepiej, ja mam jednak straszną barierę w sobie przed mówieniem po niemiecku – w Bernie dialekt jest bardzo mocno, cokolwiek się ktoś nie odezwie od razu muszę tłumaczyć, że ja tylko w klasycznym i to też zresztą niewiele. I wtedy przechodzimy na angielski i już się szwajcarskie babcie piaskownicowe nie chcą ze mną bawić ;(

      Reply
  • 30 marca, 2016 at 11:03 am
    Permalink

    Bardzo prawdziwy wpis!
    po ponad 3 latach w Szwajcarii (BE) mam następującą obserwację, raczej smutną. Zdecydowana większość ekspatów decyduje się pozostać w swoim małym świecie, bez nauki języka, bez integracji, bez niczego, biuro, dom, i tylko z narzekaniem na tych strasznych Szwajcarów, ten okropny język, te szkoły (no jak oni w ogóle mają czelność odmawiać komunikowania się po angielsku, i tak dalej). Dzieci nie grają roli (szkoła międzynarodowa, z wykładowym angielskim, bez niemieckiego, za jakąś chorą kasę…), nie ma chęci nauki języka, pogadania z sąsiadką, poznania kogokolwiek…
    My zdecydowaliśmy się na nieużywanie angielskiego poza miejscem pracy. Amnezja. Na początku (etap dukania) odpowiadałam na sugestie aby przejść na angielski, że nie znam (dymiło mi się z uszu, nos się wydłużał, ale kontynuowałam po niemiecku) Efekt – niemiecki na przyzwoitym poziomie, a dzieci swobodnie i zamiennie używają polskiego, Hoch Deutsch oraz lokalnego dialektu, dodatkowo nie czujemy się jakoś specjalnie odizolowani w miejscu gdzie mieszkamy. Nie stanowimy lokalnej atrakcji jako Ci co słowa z siebie w ludzkim (niemieckim 🙂 ) języku nie potrafią z siebie wydać…

    Tylko trzeba chcieć. A bezcenne jest to jak ten wysiłek jest doceniany przez lokalsów. Wręcz można zobaczyć ich dumę z postępów jakie robimy. Ale trzeba chcieć.
    pozdrawiam 🙂

    Reply
  • 12 stycznia, 2017 at 12:18 pm
    Permalink

    Tworzysz świetne wpisy. Dla kogoś kto szykuje się do wyjazdu do Szwajcarii jest to bezcenne.
    Moim osobistym celem jest jednak zintegrowanie się z lokalną społecznością w miejscu w którym będę mieszkał. Uczę się języka (na razie tylko niemiecki – nie wszystko na raz :)), wiem że będę dukał, ale nie odmówię sobie przyjemności rozmawiania w osobami z regionu w ich języku. Tak jak poznaję ludzi jeżdżąc po różnych miejscach w Polsce – chcę tak samo i tam :).
    Koncepcja hermetycznych społeczności imigranckich zupełnie mi nie leży. W ogóle takie podejście wydaje mi się ubogie mentalnie (jadę do danego kraju więc przyjmuję warunki i zasady jakie tam panują, łącznie z akceptacją i integracją w ludźmi). Kiedy ktoś przyjeżdża do Polski, uczy się języka, stara się „wbić” w lokalną społeczność jest prawie zawsze mile widziany. Osobiście doceniam kiedy ktoś uczy się naszego języka aby móc się porozumieć, według mnie to oznaka szacunku do ludzi w kraju do którego się przyjeżdża.
    To tylko moje przemyślenia, ale myślę że ktoś mógłby się z tym zgodzić ;).

    Reply

Skomentuj ~Blanka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.