O deszczu, fryzjerze i komplementach

Pewnego słonecznego dnia wybierałam się do fryzjera w Szwajcarii. No dobra, dzień wcale nie był słoneczny – lało na łeb psami i kotami, szaro, buro, okrrropnie. Ale dostałam cynk, że do kumpeli koleżanki przyjechała siostra, z zawodu fryzjerka. „Oryginalna!” jak podsumowała koleżanka, więc cała żeńska część Polonii w kantonie Vaud przemyśliwała co by sobie na swojej głowie zrobić nowego.

Do szwajcarskiego fryzjera nie chodzę z zasady. Drogo jak psiakość, po wyjściu z tego przybytku się jest lżejszym spokojnie o jakieś 200 frani (ok. 700 złotych), a biedne polskie tłumaczki na to nie stać. Ale jeszcze żebym za te pieniądze coś na tej głowie się stworzyło. Na przykład fryzura aerodynamiczna, dzięki której będę pięć razy szybsza od samochodu, albo na przykład samoukładający się kok, dzięki czemu oszczędzę sobie czasu na przeklinanie podczas rannego czesania, albo przynajmniej fryzura z wyborową długością włosów – wyborową czyli pozwalającą mi codziennie wybrać inną długość włosów. Tego właśnie oczekuję od fryzury za 200 franków.

Fryzjerzy szwajcarscy jednak znają tylko 3 fryzury – męską, damską i dziecięcą w 3 wariantach – krótkim, półdługim i długim. Chodzą gdzieś słuchy, że jeden fryzjer z Genewy zrobił kiedyś boba, ale potem poraziła go szwajcarsko matko bosko fryzjersko i zniknął.

No tak. Ale jak ktoś kiedyś malował włosy to wie, że co miesiąc – dwa wyłażą takie nieprzyjemne odrościki i trzeba je poprawić. Samodzielnie się nie da, jeśli się nie wyhodowało oczu z tyłu głowy. (Ja co prawda próbuję, że nie chcą rosnąć.) Ta historia działa się, jak jeszcze nie znałam żadnej Polki w Szwajcarii. Wiecie, jak to z Polkami, fryzjerka, czy nie, ale włosy malować umie i obciacha, jak się jej pomacha zimnym piwkiem przed oczyma. Gwoździa też wbije, i parkiet położy, drugą ręką podtrzymując ssącego oseska, jednocześnie podając przepis na szarlotkę teściowej przez telefon, a nogą odganiając psa od kota. Takie te Polki są wspaniałe.

Ale żadnej Polki w promieniu kilku tysięcy kilometrów nie znałam, a włosy się zrobiły takie już dwukolorowe. Więc chcąc nie chcąc poszłam do sklepu, zgarnęłam farbę i postanowiłam wykorzystać Steva. Przygotowałam wszystko ładnie, pięknie i z zadowoleniem zauważyłam, jak Steve nakłada plastikowe rękawiczki, całkiem jak profesjonalna fryzjerka. Potem niestety zburzył swój obiecujący imidż, nalewając sobie Żubrówkę drżącymi rękami. – „Też chcesz dla odwagi?”

Hmmm, usiadłam, zrobiłam sobie przód głowy, przekazałam szczoteczkę do zębów… Czy ktoś również nakłada farbę do włosów szczoteczką do zębów, czy to tylko i wyłącznie mój wynalazek? I zobaczyłam jak Steve gwałtownie zbladł, zzieleniał, po czym drżącymi rękami wyciągnął portfel z tylnej kieszeni dżinsów i wysupłał te 200 franków: – „No masz! Idź do fryzjera!!!”

Także jak rozumiecie, leje nie leje, polska fryzjerka przybyła, więc tyłek w troki, sztormiak włóż, parasolka, wodery, koło ratunkowe, ponton i radioboja EPIRB i w drogę.

Na przystanku autobusowym zatrzymał się samochód, z którego wyjrzał dżentelmen w wieku słusznym i zapytał: „Do Morges?”. Co prawda jechałam o wiele dalej, ale jak najbardziej przez Morges, więc stwierdziłam, że jadę! Starszy Pan już od razu się zorientował, że moi rodzice to na pewno nie Claude i Cristine, ale bardziej Katia i Alosza. Wyprowadziłam go z błędu, czym się nie za bardzo przejął, chwaląc piękno i dobroć wschodnioeuropejskich kobiet. Zapytał, gdzie ja jadę, żeby mnie podrzucić pod drzwi „żebym nie zmokła”. Jak się dowiedział, że ja jadę tak właściwie przez Morges a nie do Morges zmienił swoją trasę i faktycznie podwiózł mnie pod drzwi fryzjerki nadkładając 15 kilometrów i 20 minut czasu. Ów dżentelmen poprawił mi humor tak, że nawet jakby fryzjerka mnie ogoliła na łyso, to by mi go nie zepsuła. Nasłuchałam się komplementów o wschodnioeuropejskich łagodnych zarysowaniach twarzy. (Jak cudownie, że ktoś tak pięknie mógł opisać te moje trzydzieści sześć podbródków!) O niebieskich sarnich, zagubionych oczach. (A mama mówiła – nie maluj się na deszczu!) O pięknej, kobiecej figurze. (Moje dziesięć nadprogramowych kilogramów aż się zatrzęsło z ukontentowania!)

I – żeby nikt tu mi nic nie komentował – Pan nie próbował mi łowić kolanka, czy się próbować umawiać. On tak po prostu ze swojej szczerej, dżentelmeńsko – szwajcarskiej duszy prawił te rodendrony!

Także teraz słońce świeci, ja mam ładną fryzurę, a moje wszystkie sto dwadzieścia kompleksów się wreszcie zamknęło w lewym palcu u nogi. Życie jest piękne!

9 komentarzy o “O deszczu, fryzjerze i komplementach

  • 25 października, 2013 at 5:58 pm
    Permalink

    To, ze szwajcarski fryzjer / fryzjerka jest przyuczony do zawodu jak niedzwiedz do prowadzenia traktora, to sie w 100% zgadzam! Nie chodze tuta, po pierwsze ze drogo, i po drugie nic ciekawego nie zaoferuja na glowie, nawet jak pokaze fryzure w katalogu z fryzurami.
    Tez chodzilam jak Ty kolezanki kolezanki, jak ona przyjezdzala odwiedzic ja z ojczyzny. To byla Rosjanka mieszkajaca w Pradze: cos podobnego nigdzie nie otrzymalam. To byl majstersztyk na najwyzszym poziomie! Talent w rekach, jak artystka!
    Ci tutaj to o niczym nie maja pojecia. Szkoda czasu i forsy. Juz lepiej w Polsce. Jak jestem, to oczywiscie nie omieszkam odwiedzic polskiego fryzjera.

    Reply
  • 25 października, 2013 at 10:06 pm
    Permalink

    Idealny wpis na poprawę humoru!

    Reply
    • 25 października, 2013 at 11:23 pm
      Permalink

      Mi też się weselej na duszy zrobiło :D. Ach te polskie fryzjerki! Znajoma z Belgii mówiła, że polskie kosmetyczki i fryzjerki to tam istny szał-ciał, w sumie nawet Niemcy do Polski przyjeżdżają, bo im się bardziej u nas opłaca ostrzyc.

      Reply
  • 26 października, 2013 at 3:02 pm
    Permalink

    Mam tylko jedno pytanie: co to jest „rodendron”?

    Reply
    • 26 października, 2013 at 5:59 pm
      Permalink

      Szwajcarski brat androna!

      Reply
  • 27 października, 2013 at 10:45 pm
    Permalink

    Szwajcarski fryzjer żywcem przypomina mi Zakład Fryzjerski w Tychach, do którego chodziłem za minionej epoki 🙂 Jak już (chyba) pisałem, socjalizm ma zawsze tę samą twarz niezależnie od tego jaką drogą został osiągnięty….

    A polska fryzjer jak polski hydraulik – towar eksportowy 😛

    Reply
  • 28 października, 2013 at 9:00 am
    Permalink

    I właśnie dlatego chcę się przekwalifikować…

    Reply
  • 5 listopada, 2013 at 3:14 pm
    Permalink

    metoda szczoteczka do zebow znana, a jakze;-)
    chociaz teraz niektore farby posiadaja cos co pomaga przy nakladaniu(taka plastikowa koncowke wygladajaca jak szczoteczka).
    tez jeszcze w Szwajcarii nie bylam u fryzjera, w Niemczech przez 10 lat bylam dwa razy, poprawnie ale bez szalu. Farbuje sama i sama sobie podcinam, z tylu tez;-)

    Reply

Skomentuj ~Diana Korzeb Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.