Pewnego majowego dnia dostałam wiadomość od czytelniczki:
„Cześć Joanno!
Trochę chcę się pożalić, a trochę poprosić o radę. Przyjechali do mnie do Szwajcarii rodzice. Pandemia, te sprawy i to ich pierwsza wizyta u mnie od trzech lat, od kiedy się przeprowadziłam do Szwajcarii. Są od tygodnia i zostają do połowy maja, a ja mam ochotę wystrzelić się w kosmos.
Jeśli chodzi o zwiedzanie, nie jest tak źle. Są samodzielni, mają samochód, mówią trochę po angielsku, tata po niemiecku. Pracuję z domu, więc trochę jeżdżę razem z nimi, trochę zostaję w domu. Mój szwajcarski mąż dzielnie to znosi, bo to chyba pierwszy raz, gdy ktoś u nas mieszka i kompletnie nie jest do tego przyzwyczajony.
Najgorsza sprawa to jedzenie. Zaczynamy od obfitego śniadania, jak to w Polsce. Mojego męża już wtedy nie ma, bo wcześnie zaczyna pracę. O 12, gdy Szwajcarzy jedzą, moi rodzice nie są głodni (a ja jestem głodna jak hoho). Zachęcam ich do tego, żeby jednak zjedli coś w restauracji, bo o 14:30 wszystko się zamknie. Udało mi się dwa razy ich namówić. Wzięli sałatkę na pół i patrzyli na mnie dziwnie, jak jem makaron. O 14 mają ochotę na obiad, a ja im mogę zaproponować tylko Maca lub powrót do domu. No więc wracamy i mama gotuje dwa dania. O 18 przychodzi mój mąż i jest głodny. Zwykle o tej porze siadamy razem, coś gotujemy, rozmawiamy, bo to jedyny moment, gdy możemy się spotkać razem przy stole. Moi rodzice tego kompletnie nie rozumieją, bo nie jadają gorących kolacji. Albo w ogóle albo kanapki. Ledwo się da ich namówić, żeby z nami usiedli. A ja już też kompletnie nie jestem głodna, bo jadłam duże śniadanie, lunch i obiad z rodzicami. Ale jem, bo przecież nie zostawię z tym zdezorientowanego męża samego.
I po pierwsze, mam wrażenie, że ja wybuchnę od tego jedzenia. Po drugie, czuję się jak strefa buforowa między rodzicami a mężem, bo jednym nie mogę wytłumaczyć, że tutaj się po prostu jada inaczej i że wypadałoby, żeby się dostosowali. (Każdego dnia się dziwią z tymi restauracjami! Każdego!). A mężowi, że tak po prostu w Polsce jest i nie jadamy ciepłych, obfitych kolacji i razem do stołu siadamy na niedzielny obiad tak koło 15. Teraz jeszcze jakoś wytrzymam, ale nie wyobrażam sobie, co będzie w wakacje, gdy przyjedziemy do moich rodziców do Polski. O 19, w porze szwajcarskiej kolacji, moi rodzice oglądają „Wiadomości” i idą do wanny, a nie siadają do stołu. Wiem, że mąż będzie po prostu głodny. Serio, nie wyobrażam sobie tego i zaczęłam szukać hotelu w pobliżu mojego domu. A tego nie rozumieją moi rodzice, bo przecież „dom duży i wszyscy się pomieścimy”.
Jak sobie z tym radzisz? A może napiszesz o tym na blogu, bo pewnie dużo czytelników ma ten sam problem? Tylko anonimowo, bo nie chcę jeszcze hejtu do tego wszystkiego, i tak jest mi ciężko, z tym co jest.”
Poradzimy? Ależ oczywiście, że poradzimy! Wiadomość czytelniczki wrzuciłam na facebooka. Rzeczony post linkuję, żeby każdy mógł się zapoznać:
Nie publikuję listu, żeby jeszcze raz poszukać pomocy dla czytelniczki. Inny cel mi przyświeca. Mianowicie, chciałabym Wam opowiedzieć o zwyczajach obiadowo-kolacyjnych Szwajcarów. Nawet nie będę tu wspominać o godzinach jedzenia – bo to wszystko mamy już opisane w wiadomości. Chodzi mi o sam szwajcarski jedzeniowy savoir vivre.
Zanim jednak dojdę do rzeczy, chciałabym o czymś wspomnieć. Jak widzicie, bardzo długo zajęło mi napisanie tego artykułu i to nie dlatego, że nie miałam czasu (choć to akurat prawda). Otóż w tekstach o tym, jak Szwajcarzy coś robią i dlaczego inaczej od nas, bardzo łatwo wpaść w ton moralizatorski, którego nie znoszę. Czy da się to napisać po kumpelsku, bez wartościowania? Spróbuję. Jeśli nie odczytasz tego w ten sposób, pamiętaj przynajmniej, że się starałam.
W komentarzach do wyżej wymienionego postu dominowały trzy postawy – „I feel you, grl”, „niech się ktoś dostosuje” i „toż to problemy pierwszego świata”. I to do tej trzeciej postawy chciałabym się odnieść – bez oceniania. Wiele osób radziło naszej czytelniczce, żeby odpuścić i nie próbować szukać wspólnej pory posiłków. Żeby chwycić coś na ząb, gdy jest się głodnym i powiedzieć rodzicom, żeby też się rządzili tak jak chcieli i jedli, kiedy chcieli. Niemal każdemu z komentujących w ten sposób pracowicie odpisywałam, jak ważne są wspólne posiłki dla Szwajcarów. I po entym razie, gdy tłumaczyłam jedno i to samo, wiedziałam już, że potrzebny jest taki artykuł.
Gdy byłam mała, wspólne obiady z mamą jadłam w te dni, kiedy koniec lekcji zgrywał się z powrotem z pracy mojej rodzicielki. W inne dni każdy sobie brał, co chciał. Uwielbiałam czytać w czasie jedzenia (nadal uwielbiam), więc większość moich książek było naznaczonych barszczykiem i pulpetami w sosie pomidorowym. Wstydek, prawda? To niedziela była dniem na wspólny obiad. Trzy dania, wszyscy obecni, żadnego czytania. Za czasów studenckich natomiast jadałam sama lub z partnerem… przed komputerem przy kolejnym odcinku serialu. Uroczyste kolacje tylko z okazji randek. Jednak im mniejsza aktywność motyli w brzuchu, tym mniejsza częstotliwość wspólnych posiłków – takich z winem, a bez rozpraszaczy. Zdawałam sobie sprawę z tego, że za granicą jest inaczej. Sporo podróżowałam i poznawałam ludzi z innych kultur. Widziałam, jak ważny jest dla nich zastawiony stół i dyskusje do ciemnej nocy. Tłumaczyłam sobie to wakacjami i obecnością gości. Kto ma czas i energię, żeby każdego dnia tak jadać? I to kolację – przecież polskie dietetyczki mówią, że nie powinno się jeść po 18!
I wtedy poznałam mojego obecnego chłopaka – Szwajcara. Zaczęliśmy jadać wspólne kolacje na ciepło i jakoś tak już zostało. Nie od święta, nie od niedzieli, nie od trzepoczących motyli w żołądku. Na co dzień. Kiedy się zorientowałam, że nie jesteśmy wyjątkiem i w Szwajcarii po prostu tak jest? Chyba wtedy, gdy moja nauczycielka na kursie francuskiego uświadomiła mnie, że jedną z niepisanych szwajcarskich zasad savoir vivre’u jest to, że nie powinno się dzwonić w godzinach wieczornych, gdy ludzie zwykle jedzą (19 – 20). Wspólna kolacja dla Szwajcarów to sacrum. Podjadanie sera przed lodówką lub chipsów przed telewizorem uchodzi, gdy mieszka się samemu. Co ciekawe, moja koleżanka Szwajcarka, która mieszka ze współlokatorami, opowiadała mi, że oni również często jadają wspólne kolacje. Choć próba rozszerzenia tego na wszystkie kolektywy współlokatorskie byłaby ryzykowna.
Jak się to ma do zagwozdki naszej czytelniczki i do komentarzy, że niemożność znalezienia wspólnej pory posiłków to problem pierwszego świata? Otóż mamy tu dość dramatyczne zderzenie kultur. Jedna strona dąży do tego, żeby zasiąść razem do stołu (Szwajcar i czytelniczka, która zdaje sobie sprawę z tego, jak to jest dla niego ważne), druga strona zupełnie nie widzi problemu (rodzice dziewczyny i zwolennicy „a niech sobie każdy je, kiedy mu się podoba”). Która strona ma rację? Nie wiem. Ale najważniejsze jest dla mnie to, żeby i jedni i drudzy zrozumieli inną perspektywę.
Bardzo wartościowy post 🙂 Nie miałam pojęcia, że dla Szwajcarów wspólne posiłki są takie ważne. U mnie w domu wspólne zasiadanie do stołu jest tylko od święta. I szczerze mówiąc to nawet trochę zazdroszczę Szwajcarom tej, że się tak wyrażę rodzinnej bliskości 🙂
Wspólny wieczorny posiłek jest miły i wyjątkowy w świecie kontaktów wirtualnych. Jednak jest coś jeszcze, co mnie urzeka. Zwyczaj nie rozpoczynania spożywania do chwili, gdy każdy usiądzie do stołu i będzie miał swoją porcje nałożoną na talerz. Niby nic wielkiego, ale jednak to znaczna różnica.
Obiad i kolacja szwajcarów zdecydowanie różni się od polskich obyczajów. Dzięki za ten wpis 🙂