Ten jeden dzień w Bazylei

To miał być pełen atrakcji i zwiedzania weekend. Nie mogłam się zdecydować, czy odwiedzę Muzeum Tinguely’ego z ruszającymi się jednostajnym ruchem cyberpunkowymi dziełami sztuki, Muzeum Anatomii, gdzie nakarmię swojego wewnętrznego Hannibala Lectera, czy Muzeum Lalek w poszukiwaniu pustych, nieruchomych oczu wymalowanych kukiełek… A może jednak bardziej klasycznie podążę do Muzeum Sztuki (Kunstmuseum) po uderzeniową dawkę zbawiennego piękna.

Wiedziałam, że nie dam rady zrobić wszystkiego. Tym bardziej, że wyjazd nie był całkowicie dla przyjemności. Dla mojego partnera był to wyjazd służbowy – oficjalny początek start-upu z innymi nerdami z bazylejskiej farmy. Jednym słowem: białe kołnierzyki, brilliant minds i szwajcarskie niekonwencjonalne pomysły oparte na popularnych tu wirtualnych walutach. Co prawda ja tam nie byłam potrzebna, ale szef całego przedsięwzięcia zapowiadał:

– Koniecznie musisz przyjechać, Joanna. Zajmie się tobą moja żona. Weźmiecie moją małą i tę świnię, naszego psa i połazicie po mieście. Zobaczysz sama, na pewno się sobie spodobacie!

Ja co prawda nie mam nic przeciwko podobaniu się cudzym żonom, ale powyższa perspektywa nie wywoływała na moich policzkach rumieńców niecierpliwości. Thermomix, kudłata świnia i „o, upadł ci smoczek, trzeba wyparzyć” nie za bardzo idą w parze z moim ideałem spędzania wolnego czasu pod mostem dyskutując o naturze dobra i zła.

Dlatego pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, gdy tylko moje stopy dotknęły tajemniczo zamglonej ziemi bazylejskiej, było skierowanie ich w stronę Fontanny Tinguely’ego. Chciałam się odpowiednio nastawić przed wizytą w muzeum. A jeśli ktoś mnie złowi telefonicznie, no to już trudno… Gdy jednak podziwiałam dziwaczne rzeźby przypominające złom wykonujący bezcelowo powtarzalną sekwencję ruchów (skąd to znamy? spać – jeść – pracować – jeść – spać…), zostałam złapana, ale przez Julitę, czytelniczkę Blabliblu.

– Jesteś już w Bazylei? Idziemy na kawę? Albo nie… wpadnij do nas na śniadanko. Wczoraj w nocy wróciliśmy z Włoch i nasza lodówka ugina się od szynki parmeńskiej, salami i provolone.

Ciało wygrało z psyche i tak oto 20 minut później stałam przed drzwiami Julity. Na szczęście każdy bazylejski hotel przy zameldowaniu wyrabia swoim gościom Basel Card, która oferuje darmowy transport publiczny, rozmaite zniżki do muzeów i dostęp do ponad 70 hotspotów w całym mieście. Minęło południe i śniadanko zamieniło się w lunch. Tymczasem mgła spowijająca miasto rozwiała się i wyszło słońce. Dlatego zamiast iść do muzeum postanowiłam się przejść wzdłuż Renu. Nie było w tym nic oryginalnego. Schody nad rzeką zaludnione były tak gęsto, że trudno było wcisnąć tam szpilkę.

Ren to potężna rzeka, aż dziw, że w sezonie letnim służy mieszkańcom za wielkie poruszające się kąpielisko. Co ciekawe, to jest oficjalne! Bazylejska policja zamiast zakazywać nawet wypuściła ulotki informacyjne, gdzie można bezpiecznie pływać w rzece. Jak to się robi? Wskakuje się do wody z workiem marynarskim załadowanym ubraniami i daje się nieść prądowi aż do ostatniego mostu w centrum. A co się robi po wyjściu z wody i otrzepaniu się jak pies Burek? Trzeba koniecznie iść na pyszne samosy do Mamy India, która w Bazylei jest niemal instytucją, a jej wyjazd z miasta był niemal przyczyną żałoby miejskiej. Na szczęście Mama India zatęskniła za swoimi klientami. Co prawda teraz już nie pracuje na 100%, ale jej indyjskie specjalności nadal cieszą zmysły głodnych Bazylejczyków. Inna nadreńska ciekawostka: Ren można przekroczyć nie tylko mostem, ale również łódką przeciąganą liną.

Ren dzieli Bazyleę na dwie części: Grossbasel i Kleinbasel, które zostały złączone aliansem politycznym już w 1392 roku. Czy się kochają? Trudno powiedzieć, patrząc na olbrzymią rzeźbę głowy króla Lällenkönig, który przewraca oczami i pokazuje język w stronę Kleinbasel…

– Gdzie ty się włóczysz? Wszyscy już się zebrali w Markthalle! Dołącz do nas. Zjemy coś, napijemy się i zastanowimy się, co dalej – sms tej treści złapał mnie w drodze powrotnej do hotelu.

Było już ciemno i burczało mi w brzuchu, więc wyruszyłam do bazylejskiej Markthalle spotkać się z włochatą świnią i całą resztą.

– On tylko wygląda tak słodko! Nie dawaj mu się całować, to największy kupożerca w całej Szwajcarii – powiedziała już na samym wstępie rzeczona żona szefa, Vreni.

Faktycznie radosny, biały Bolończyk wyglądał jak bardziej jak futrzasta esencja rozmerdanej miłości, a nie świnia. Nie przeszkadzało mu wcale a to wcale, że roześmiane dziecko Vreni podbiera mu psie chrupki z miski. Tylko świecące podnieceniem słodkie, psie oczy mówiły, że coś może być na rzeczy. No tak, psy, dzieci, informatycy w wielkich słuchawkach nie robiący sobie nic z sytuacji niewątpliwie towarzyskiej i programujący sobie w spokoju swoje szlaczki na Macach z jabłuszkiem zaklejonym maską Anonymousa – Markthalle to niewątpliwie place-to-be w Bazylei, jeśli masz dużo znajomych i każdy ma ochotę na coś innego. Olbrzymia hala targowa wypełniona niewielkimi budkami z mniej lub bardziej egzotycznym jedzeniem, piwem, winem, koralikami, ubraniami i ceramiką stanowi atrakcję sama w sobie z całym tym barwnym rozgardiaszem.

To nie jedyny artystyczny odjazd w Bazylei. To tu znajduje się centrum alternatywy, raj dla antyglobalistów, hippisów i innych wolnych duchów: Holzpark Klybeck znany ze swoich koncertów, projektów artystycznych, knajpek i przedstawień.

Nadal myślisz, że szwajcarska Bazylea jest sztywna? Wybierz się do otwartego kościoła Elizabethen, który zaprasza na nabożeństwa, modlitwy i śpiewy wszystkich, bez względu na ich religię, a jeśli nie, to na drinka lub kawę… do baru w kościele. Ciekawa opcja dla tych, którzy chcą mieć kościół tylko dla siebie to… rent-a-church!

A tymczasem wróćmy do Markthalle, gdzie rzeczy się dzieją, dzieci śpią na stołach między hamburgerem a sushi, piwo się pije, kudłate świnie radośnie liżą tyłki suczek…

– Słyszałam, że piszesz? Bo ja maluję… – powiedziała Szwajcarka, która przecież jak stereotypy mówią, powinna siedzieć zahukana z dzieckiem w domu, nie odzywać się, a w ogóle to jeszcze być zimna, brzydka, pozbawiona poczucia humoru i nastawiona na kasę.

Ach, jak ja kocham stereotypy. Sprawiają, że każdy kontakt z drugim człowiekiem jest jak odkrycie. I można się za nimi schować – do Twojego wnętrza dotrą tylko odważni, który nie przestraszą się maski. Gdzie są te białe kołnierzyki z bazylejskich korporacji, których wypatrywałam?

Jeden z nich w wojskowych spodniach i z trzydniowym zarostem zachwala swoje domowe piwo, które sprzedaje do lokalnej piwiarni. Malarka za dnia zakłada koszule i idzie do szkoły uczyć dzieci. A szef wszystkich szefów, ten który miał być tak rekinem młodego biznesu jest jednym z popularniejszych bazylejskich raperów wykrzykujących pełne buntu teksty po całym dniu pracy w korpo…

– Jak na to reagują koledzy z pracy?

– No, za bardzo to ja się tym nie chwalę. Na płycie ani na koncertach w żadnym kontekście nie występuje moje nazwisko.

I on właśnie w mojej głowie pozostanie symbolem Bazylei… Bazylei, która ubrana w siedziby korporacji, eleganckie sklepy, drogie restauracje, po godzinach zrzuca swoją maskę i wskakuje do Renu!

………

Dziękuję, Sebastian Kryszak i Agnieszka Piecuch, za fajne informacje o Bazylei!

2 komentarzy o “Ten jeden dzień w Bazylei

  • 25 października, 2018 at 12:47 pm
    Permalink

    Od kilku wpisów widzę kosmiczną zwyżkę formy ze zwykłej wysokiej. Aż strach się bać, co będzie dalej;)

    Reply
    • 25 października, 2018 at 2:00 pm
      Permalink

      Spektakularny spadek 😛

      Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.