Ale barszcz, czyli jak zostałam bohaterką narodową Szwajcarii

Pewnego popołudnia siedziałam z chłopakiem i dwójką szwajcarskich przyjaciół i ich maluchem lat 0,7 pijając kawę tudzież mleko. Upał, temperatura 37 w cieniu, nawet gadać się nie chce, więc leniwie obserwujemy jak małe bébé toczy się gdzieś w krzoki. O, barszcz taki wielki, a dziecko takie małe. O, barszcz… Barszcz!

Więc krzycząc przeraźliwie:

–       Weed, weed, Barszcz Sosnowskiego!

rzuciłam się w stronę niemowlaka, złapałam go za fraki i bohatersko wyciągnęłam spod zielska. Cała reszta towarzystwa nieco zamarła, bo jak dotąd bałam się nawet pogłaskać dzieciątko, żeby go nie złamać, bo wydawało się jakieś takie wątłe i łamliwe.

–       Dajcie jej tego zioła, jak chce, bo zaczyna wariować. – stwierdził ojciec dziecka.

–       Nie, ona chce zupy z buraków. – powiedział mój szwajcarski chłopak, znawca kuchni polskiej. – Kochanie, z dziecka nie zrobimy zupy, lepiej kupić jakieś kości. Czytaj dalej …